Po Ninh Binh postanowiliśmy pojechać do Dong Hoi. Dlaczego tam? A dlaczego nie? :) Chcieliśmy udać się w jakieś miejsce nad morzem, gdzie będzie mało turystycznie i gdzie dojedziemy pociągiem. Bo w pociągu w Wietnamie czujemy się bezpiecznie. Trudno to wytłumaczyć, ale bazując na cudzych opisach (może niepotrzebnie?) mieliśmy dziwne przeczucia dotyczące podróżowania autobusami po tym kraju. Nie chcieliśmy się kłócić, być podwożonym pod umówiony hotel, denerwować się. Chcieliśmy na spokojnie. Popatrzyliśmy więc na naszą mapę Wietnamu i odnaleźliśmy na niej takie Dong Hoi, świetnie pasujące do naszych planu: i nad morzem, i jeździ tam pociąg. Ola i Łukasz jadą więc do Dong Hoi!
Wietnamska kolej przypomina nieco tę indyjską. Wagony pomalowano w podobnie zielony kolor, najtańsze miejsca to zwykłe twarde ławki, nawet okna osłonięto kratką, z tym, że w Wietnamie znacznie gęstszą. Na większych stacjach oblegają nas sprzedawcy jedzenia, którzy w długiej trasie są ratunkiem przed śmiercią głodową. Postoje trwają często tylko 3-4 minuty. Turyści zazwyczaj wybierają szybsze ekspresy, w całym składzie jesteśmy więc jedynymi Europejczykami. Współpasażerowie właściwie nie zwracają na nas uwagi, choć gdy wysiadamy na stacjach czuć na plecach cudze spojrzenia.
Już po zmroku do wagonu wchodzi konduktor widząc nasz komputerek leżący na stoliku karze nam zatrzasnąć okno i złożyć ekran. Z początku patrzymy na niego jak na idiotę, ale szybko zwracamy mu honor. Tym razem nie jest to kolejny durny wymysł komunisty. Na kolejnej stacji do środka wchodzi hałaśliwa grupka młodzieży, odprowadzająca kogoś. Pociąg stoi 30 minut w oczekiwaniu na ekspres z naprzeciwka. Wychodzę na powietrze, siadam na krawędzi peronu i czuję nagle lekkie puknięcie w plecy. Po chwili kolejne. Ktoś z lokalnej młodzieżówki rzuca we mnie małymi kamyczkami. Jakiś chłopak o fizjonomii wąchacza kleju podchodzi mówiąc „Money? You, money, cigarets?”. Gdy wreszcie ruszamy ktoś na pożegnanie rzuca w okno kamieniem, na szczęście trafiając w kratę. Teraz wiemy, czemu jest taka gęsta. To na szczęście jedyny dziwny incydent tego dnia.
Dziwnym trafem Wietnamska Kolej Państwowa nie zapewnia najtańszych miejsc, czyli tzw. hard seat (drewniane ławeczki = boli pupa), w wygodnych godzinach. Nie znam się na pociągach, nie wiem, może tego typu wagon nie może jechać razem z tymi lepszymi, co szybciej docierają na miejsce. Nie wiem… Chcąc jechać najtańszą opcją, czyli właśnie twardą ławką, wylądujemy w Dong Hoi gdzieś w środku nocy. No dobrze… To i my ten system przechytrzymy!
W Dong Hoi jesteśmy po 23-ciej. Ani myślimy udać się do hotelu. Dziś naszym łożem będzie złoty piach, a baldachimem rozgwieżdżone niebo. Do snu przygrywać nam będzie szum fal! A co! Taki jest plan. Po wyjściu z pociągu wcinamy więc zupę – bo zupa to bardzo powszechne danie w Wietnamie, dostępne w ulicznych barach nawet po 23-ciej – po czym drałujemy na plażę! Rany, ze 4 kilometry ale uparcie idziemy na plażę, która jest jeszcze za mostem. Dziś tu śpimy.
I jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, wyobrażenie o takim miejscu czy o sielance, która się z nim kojarzy, niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistością. Rzeczywiście jest piach, piękna plaża, drzewa wśród których można się schować, jest szum fal, niebo się trochę zaciungło tylko ale noc jest spokojna… A nad ranem cholery dostajemy, bo oto pojawiają się muchy, które tej sielanki skończyć nie pozwalają. Nie możemy poleżeć do południa, powylegiwać się… O 6 rano (!) zwijamy manatki i po zjedzeniu kolejnej zupy gdzieś w okolicy plaży udajemy się już do hotelu.
Co ciekawego można znaleźć w Dong Hoi? Właściwie nic – i to jest właśnie najpiękniejsze. Turyści łaskawie omijają to miejsce, a jedyną historyczna pamiątką jest na wpół zwalona wieża kościoła na brzegu rzeki. Myśląc w Wietnamie, niewiele osób kojarzy go z chrześcijaństwem, tymczasem kraj ten zamieszkuje więcej katolików, niż niejedno państwo europejskie. Komunistyczne władze, chcąc pokazać swoją siłę, nigdy nie zezwoliły na odbudowanie świątyni, zniszczonej przez amerykańskie bomby, ale zostawiły wieżę jako pamiątkę czasów wojny.
Poza tym Dong Hoi to ładny port położony w ujściu rzeki. Możemy wyjść z pokoju i długo przechadzać się wzdłuż brzegu, przy którym cumują łodzie rybackie – wszystkie co do jednej niebieskie. Ktoś siedzi na pokładzie naprawiając sieci, inny buja się w hamaku. Jest cicho, nie ma wszechobecnego jazgotu skuterów, trąbienia, tłumów. Lokalne bary nareszcie mają normalne ceny. Nawet ludzie spotkani po drodze pozdrawiają nas kilkadziesiąt razy na dzień i wydają się jakby częściej uśmiechać. Tak chyba działa magia miejsc położonych z dala od szlaku, życie toczy się tu normalnie, nikt nie dziwi się naszym widokiem, jakby dwójka obcych była najbardziej naturalnym zjawiskiem pod słońcem. W Dong Hoi spędzamy dwa dni włócząc się po nabrzeżu, spacerując po plaży i rozpuszczając się w upale. Uwierzcie, od czasu lipcowego pobytu w pakistańskim Gilgit nie podróżowaliśmy w takiej temperaturze jak tu!
Dong Hoi nam się podobało. Widać, że my to już chyba tacy turystyczni outsiderzy… ;) Jednak i ten pobyt musiał się skończyć więc znów bezpiecznie, czyli pociągiem udaliśmy się do Hue i tym samym, paradoksalnie, jako turystyczni outsiderzy ruszyliśmy do miejsc bardzo turystycznych czyli właśnie Hue, a następnie Hoi An.
Tym razem jechaliśmy pociągiem osobowym, tu zwanym slow train (powolny pociąg), w którym są tylko drewniane ławki. Dziewczyna w kasie trochę się zdziwiła jak usłyszała, że to właśnie tym nim chcemy jechać, ale bilety sprzedała :) Podróż, jedyne 5 godzin minęła nam niespodziewanie szybko i przyjemnie. Pociąg był prawie pusty, a za oknami rozpościerały się zielone pola ryżu i góry.
Znów na późny wieczór dotarliśmy do celu. Wizyta w Hue zaczęła się niespodzianką! Na dworcu przez długi czas studiowaliśmy rozkład jazdy na dalszą podróż, ramię w ramię z podobną do nas dwójką. Ich twarze z początku nic nam nie mówiły, jednak stojący obok nas mężczyzna rozpoznał nas niemal natychmiast. Tak oto spotkaliśmy Polaków, Biankę i Łukasza. I nie byłoby może nic niezwykłego w tym spotkaniu, gdyby nie fakt, że to z Łukaszem właśnie przegadaliśmy cały wieczór w Nepalu, marznąc w schronie pod Jeziorem Tilicho! Oboje przyjechali tutaj drogą odwrotną do naszej (przez Tajlandię, Laos i Kambodżę) i trzeba było trafu abyśmy wpadli na siebie na dworcu w Hue. Takie to są spotkania na krańcach świata :) Bianka i Łukasz tego samego wieczoru jechali na północ więc tyle naszego, co pogadaliśmy na dworcu :) Ale może jeszcze gdzieś…
Hue to dawna stolica królestwa Wietnamu. Z czasów świetności pozostały w nim ruiny wielkiej cytadeli oraz położonego na jej terenie Zakazanego Miasta. Nabyliśmy bilety (!) i poszliśmy zwiedzać. Kto spodziewa się cudów architektury na miarę pałacu cesarskiego w Pekinie srogo się jednak zawiedzie. Ot, kiepsko zachowane, miejscami tylko odnowione rozległe ruiny, w dużej części przerośnięte trawą. Pałac, niszczony przez lata wojen, nigdy nie powstał z gruzów, choć w jego zakamarkach zachowało się trochę detali. Kilka ładnych sal, kilka bram zdobionych ceramiką. Trochę mało, jak na jedną z głównych atrakcji Wietnamu.
Hue to nie tylko cytadela. Wzdłuż przepływającej przez miasto Rzeki Perfumowej położone są grobowce królów z dynastii Nguyen oraz szereg świątyń. Wiele osób wynajmuje miejsca na łodziach płynących w górę rzeki, by zajrzeć do tych miejsc. My oczywiście musimy zrobić po swojemu. Mając nadzieję na zobaczenie choćby części z nich układamy ambitny plan wycieczki rowerowej, nie przewidujemy jednak, że upał tego dnia może nas aż tak osłabić. Dość szybo docieramy do pierwszej pagody, za nią jednak czeka nas kilkanaście kilometrów przez pola i wsie wokół miasta. Po długim telepaniu się mylnymi drogami wyjeżdżamy wreszcie na szosę, która ma zaprowadzić nas do pierwszej nekropolii. Zaznaczony na mapie wąski pasek asfaltu okazuje się być obwodnicą Hue. Kolejne kilometry asfaltem, przy akompaniamencie klaksonów ciężarówek, zdają się nie mieć końca…
Jest jednak w Hue rzecz, którą zobaczyć warto. Może nawet trzeba, jeśli chce się zrozumieć, czym jest i był ten kraj w ciągu ostatniego półwiecza. Jest to pagoda Thien Mu i sąsiadująca z nią świątynia. Znajduje się w niej, jakby przed chwila zaparkowany, stary model samochodu Austin A95. Z początku jego obecność może budzić zdziwienie, dopiero po chwili wzrok trafia na wiszące tuż za nim zdjęcie płonącego człowieka. To buddyjski mnich Thich Quang Duc, który w 1963 roku dokonał samospalenia na ulicy Saigonu, w proteście przeciw zabójstwom i dyskryminowaniu wyznawców buddyzmu w ówczesnym Wietnamie Południowym. Owa tragedia przyczyniła się do późniejszego zabójstwa prezydenta tego państwa. Klasztor, w którym buddyjski mnich spędził ostatnie dni swojego życia, jest teraz cichym miejscem, położonym na granicy Hue, nad brzegiem Rzeki Perfumowej.
Kolejnym miejscem, które odwiedzamy po Hue to Hoi An. Hoi An jest śliczne. Nie zaprzeczymy. Urokliwie uliczki, małe sklepiki, różnorodne restauracyjki, po zmroku wybrzeże rozświetlone kolorowymi lampionami, a cztery kilometry od miasteczka piękna plaża. Hoi An jest piękne. Jednak to właśnie tu coś w nas pękło. Nagle staliśmy się „białymi”, czyli debilami z wypchanymi portfelami… To właśnie tu poczuliśmy to, o czym tak wiele osób pisało… Tak, coś się skończyło, coś do nas dotarło. Tu dla wielu nie jesteśmy już drugim człowiekiem, który choć ma inny kolor skóry jest przecież taki sam. Z takimi samymi marzeniami, potrzebami. Tu dla niektórych (nie, nie dla wszystkich, nie można tak napisać, ale kilku takich było), byliśmy tylko kolejnymi cyferkami na jego koncie. Człowieku, tych cyferek to ty na nas zbyt wiele nie zyskasz, bo i u nas samych ich mało. I nie wiem, jakie są Twoje wyobrażenia o mnie, choć domyślać się mogę, to nie traktuj mnie jak śmiecia! Jak już cenę chcesz zawyżać trzykrotnie, to przynajmniej nałóż tego ryżu sprawiedliwie a nie tyle, coby ledwo miskę mojego kota wypełniło. Można by długo wymieniać takie sytuacje. W sumie niby nie aż tak liczne, a wciąż nieprzyjemne, zostawiające smutne wspomnienia.
Hoi An naprawdę jest piękne. Ze trzy dni w nim siedzieliśmy, ale smutno nam było, że są ludzie, dla których jesteśmy tylko pieniądzem. I niby to nie nowość, były i będą w tej podróży jeszcze takie miejsca i tacy ludzie. Ale zabolało. Ukłuło na resztę pobytu w tym kraju.