Droga przez góry do środkowego Syczuanu zajęła nam bite osiem godzin i tym razem autobus nie skrócił jej względem przewodnika. Gdy wysiedliśmy w Chengdu, stolicy prowincji, uderzyła w nas fala gorąca. Z wysokości ponad trzech kilometrów zjechaliśmy na niecały jeden, wprost do tonącej w upale metropolii. Miejsce naszego noclegu mieliśmy z góry upatrzone, szukaliśmy go jednak bardzo długo, wędrując przez miasto. Nie zwróciliśmy uwagi, że adres hostelu zmienił się od czasu wydania naszego przewodnika i do celu dotarliśmy dopiero wieczorem. Gdy się tam znaleźliśmy przez moment nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Gdzie my trafiliśmy?
Powiedzieć, że był to miły hostel jest niedomówieniem. Ten, w którym znaleźliśmy się w Chengdu to najlepsza miejscówka od czasu opuszczenia Islamabadu: wielki budynek, z wiecznie przelewającym się tłumem gości z całego świata, ogrodem ze stawikiem oraz ganiającymi królikami, barem, tarasem służącym jako miejsce relaksu. Przy recepcji wypożyczalnia książek, a w odległym zakątku ogrodu kuchnia, z której nie korzystał prawie nikt poza nami. Do tego klimatyzowane pokoje i swobodny dostęp do sieci. Po dwóch tygodniach spędzonych w nie zawsze miłych warunkach takie miejsce było dla nas wymarzoną przystanią. Założone zostało przez parę (Japonkę i Chińczyka), którzy zaledwie pół roku temu oddali go w ręce nowego właściciela. I nie pisalibyśmy o nim, gdyby nie fakt, że to właśnie schroniska młodzieżowe stały się w Chinach naszym odkryciem i sposobem na ulżenie kieszeni. I o ile do samego kraju podchodzimy wciąż ze sporą rezerwą, tak do youth hosteli z pełną euforią!
Niestety trudno o takie miejsca w Xinijangu (poza Kaszgarem czy Urumqi) czy podobnych do niego, odludnych regionach. Jadąc Jedwabnym Szlakiem z Hotanu byliśmy skazani na noclegi pod chmurką lub drogich hotelach, gdzie cena bardzo rzadko idzie w parze ze standardem. Klaustrofobiczny pokój i śmierdząca toaleta bez prysznica w cenie 80 juanów były czymś zwyczajnym. Już w Langmusi nasz los się jednak odmienił, bo to tu w końcu pojawił się nocleg z charakterystyczną, okrągłą tabliczką “Hostelling International”. Później było Chengdu, miasto leżące na skrzyżowaniu szlaków Pekin – Tybet i Gansu – Junnan. Codziennie przejeżdżają tędy setki ludzi. W takich miejscach nietrudno znaleźć tani nocleg – wystarczy udać się właśnie do schroniska młodzieżowego. Za kilka dolarów od osoby otrzyma się łóżko we wspólnym pokoju. Obsługa zazwyczaj mówi po angielsku i jest bardzo pomocna. W recepcji natomiast znaleźć można dziesiątki ulotek innych, podobnych miejsc w okolicy (czytaj – w promieniu tysiąca kilometrów!). Swoją podróż po Chinach można planować jedynie w oparciu o tak znalezione obiekty.
W Chengdu spędziliśmy trzy noce. Samo miasto nie zauroczyło nas właściwie niczym, ot, moloch pełen wieżowców, ze statuą przewodniczącego Mao na głównym placu. Krótki wypad do Parku Ludowego był dla nas okazją do podejrzenia rozrywek mieszkańców. Na dużym stawie można wypożyczyć łódki i rowery wodne, a trochę dalej kilkadziesiąt par tańczy dostojnie w rytm muzyki. W tym socjalistycznym kraju życie toczy się zawsze w grupie. Nie, nie poszliśmy zobaczyć głównej atrakcji Chengu czyli pand.
Kolejnym etapem była podróż do Kunming. Liczącą około 800 kilometrów trasę przez góry pociąg pokonuje w 22 godziny. 22 godziny na twardych ławkach, w wagonie najtańszej klasy? Jedyny rodzaj biletu, jaki udało nam się kupić… Kiedyś pewnie byłoby to przerażające, ale… napiszemy ponownie: w kraju takim jak Chiny skala się zmienia. A skoro zimą przeżyliśmy drogę przez Pakistan, to nie pozostało nam nic innego jak przetrwać i to. A było co! Choć tym razem nikt nie rzucał resztek jedzenia na podłogę, prawie każdy palił w przedsionkach, a sprzedawcy pchali swoje wózeczki bardzo grzecznie, nie przepychając się między ludźmi jak na trasie do Hotanu, to podróż nie była ani trochę przyjemna. Całą noc paliło się światło, ludzie łazili w tę i we w tę, coraz przysiadając obok nas. A co w tym złego? Ano to, że nie jest fajnie, jak ktoś o 2 w nocy postanawia przysiąść obok ciebie, korzystając z tego, że sąsiad właśnie poszedł do toalety i uraczyć cię muzyką disco z komórki… Oprócz takich inteligentów, po pociągu kursowali co chwilę (również w środku nocy), obnośni sprzedawcy owoców, zabawek i zupek, którzy widząc „oficjalną” obsługę chowali swój towar i siadali na najbliższym miejscu udając pasażerów. Czyżby prywatna inicjatywa w komunistycznym pociągu była nielegalna? Jednak najciekawszym obiektem do obserwacji był dla nas trójkącik, który siedział naprzeciwko nas. Dziewczyna – chłopak – chłopak. Ta obcałowuje tego w środku, ten w środku trzyma się za rękę z tym po naszej prawej. Ten po prawej ciągle się do tamtego przytula. Może to przez to, że się starzejemy, ale całą tą sytuacją byliśmy zniesmaczeni. To ich całonocne mizianie się, podgryzanie, lizanie naprawdę nie było apetyczne…
Do Kunming dojechaliśmy jak zoombie. Niebyt świeży pod takiej podróży nasze kroki wprost z dworca skierowaliśmy do konsulatu Wietnamu, gdzie złożyliśmy wnioski o miesięczne wizy. Tak, zdecydowaliśmy się, że jedziemy do tego kraju, głównie w celu poznawczym. I może też po to, by przekonać się, czy opinie o nim są prawdziwe. Powód naszego wyjazdu tam jest jeszcze jeden: po dziesięciu miesiącach podroży Oli skończyło się miejsce w paszporcie, musimy więc odwiedzić polską placówkę dyplomatyczną. Z najbliższych miejsc do wyboru mieliśmy wietnamskie Hanoi lub chiński Kanton, jednak przejazd i pobyt w tym ostatnim kosztowałby nas więcej niż wietnamskie wizy. Decyzja była więc dla nas oczywista.
A samo Kunming, stolica Junnanu, to kolejne duże miasto bez specjalnych fajerwerków – nie za brzydkie, nie za ładne, po prostu nic w nim dla nas specjalnego. No, może poza kolejnym sympatycznym i przeczystym hostelem oraz meczetem, na dziedzińcu którego można zjeść tani i pożywny posiłek. To ostatnie odkrycie zawdzięczamy mieszkającemu obok nas Januszowi (dziękujemy!).