Po wyjeździe z Xinjiangu możemy odetchnąć. Skończyła się pustynia i setki kilometrów, które pokonywaliśmy każdego dnia, nie wiedząc jak i czym będziemy się przemieszczać jutro. W ciągu ostatniej doby pokonaliśmy z zachodu na wschód prowincję Quinghai. W Chinach odległości nabierają nowego znaczenia. Doba spędzona w autobusie gdzieś w Europie wystarczyłaby na odwiedzenie kilku krajów. Tutaj możemy przejechać ponad tysiąc kilometrów nie przedostając się nawet do kolejnej prowincji. Ot, taka drobna zmiana proporcji. Teraz mamy to już jednak za sobą. Opuściliśmy pustynię, znaleźliśmy się na północnym pograniczu Tybetu.
Otoczenie zmieniło się diametralnie. Zamiast wyschniętej pustki – zielone wzgórza, zamiast zielonych czapeczek Ujgurów – tybetańskie płaszcze, filcowe kapelusze i długie warkocze kobiet. Xining to na wskroś chińska metropolia, z lasem wieżowców i szerokimi ulicami, jednak im dalej na południe, tym więcej pojawiało się przy drodze buddyjskich czortenów i flag, a w autobusie – smagłych Tybetańczyków w tradycyjnych strojach. Do granicy Tybetańskiego Okręgu Autonomicznego jeszcze daleko, to tu jednak rozciągały się kiedyś północne rubieże tego kraju, które pod chińską okupacją włączono do prowincji Quinghai i Gansu. Nie potrzebujemy tu kosztownych permitów, jakie są konieczne na wyjazd w stronę Lhasy. Podróż przez dawne pogranicze Tybetu daje więc szansę na poznanie jego kultury bez zasilania skarbonki partii komunistycznej. Naszym pierwszym celem był Repkong (w przewodnikach znajdziecie go pod chińską nazwą – Tongren), kilkusetletnie miasto i buddyjski klasztor.
W trakcie kilkugodzinnej podroży przez góry spodziewaliśmy się ujrzeć coś przypominającego doliny w otoczeniu Annapurny. Nasz zawód był spory. Chińczycy mocno inwestują w tybetańskich dolinach, w ich wykonaniu oznacza to jednak zabudowywanie górskich dolin betonowymi blokami i fabrykami. Stare centrum Repkongu przypomina zaniedbane kwartały Kaszgaru. Kolejne domy sprawnie wymienia się na takie, które bardziej przystają do wizji komunistów. Główne ulice zachowały ślady dawnej zabudowy, ale i tu króluje beton oraz pseudoludowe fasady. Z trudem znajdujemy pokój za 100 juanów. Nasz hotel, kiedyś podobno popularny wśród turystów, jest zapuszczony i poza nami gości wyłącznie Chińczyków. Czyżbyśmy przyjechali za późno? Gdzie jest ten Tybet którego oczekiwaliśmy?
Główną ulica od strony klasztoru idą tłumy, które sprawiają, że od razu sięgam po aparat. Tybetańskie kobiety maszerują przez miasto w tradycyjnych spódnicach i odświętnie białych koszulach. U każdej z nich obowiązkowo szeroki pas ozdobiony wielkimi niczym spodki metalowymi nitami, a do tego włosy splecione w dwa warkocze, których końcówki wiąże się ze sobą, czasem wplatając w nie czarne lub czerwone nitki. Mężczyźni paradują w tradycyjnych płaszczach ze zbyt długimi rękawami, które wiążą w pasie. Kapelusze noszą wszyscy, bez względu na płeć. Młodzi Tybetańczycy noszą często długie włosy i buty z wysokimi cholewami przypominającymi kowbojskie. Gdy ich mijamy patrzą na nas wzrokiem, który Ola odbiera jako nieprzyjemny, wręcz dziki. W restauracji trafiamy na tybetańskie dania, przypominające nam pobyt w Himalajach i od razu wcinamy wielką porcję pierożków.
Kiedy Ola odsypia podróż, ja idę w stronę klasztoru w centrum miasta. W nim – obowiązkowa opłata za wstęp, jedyne dwie dychy od osoby. Chętnych na zwiedzanie tego dnia nie ma wiele, ot, kilka niedużych chińskich wycieczek. Mężczyzna w kasie macha na mnie przyjaźnie, ale omijam go idąc wzdłuż klasztornego muru. Mijają mnie pielgrzymi wprawiający w ruch młynki modlitewne. Po drodze mnóstwo wejść do mniejszych kaplic i domostw mnichów, gdzie bez problemu można wejść. Niewielkie świątynie pełne są kolorów i jaskrawych malowideł, w każdej z nich potężny i zagadkowo uśmiechnięty, złoty posąg bóstwa lub bogini (taki szczuplejszy budda z obfitymi piersiami). Przed nimi palą się maślane lampki, składane są ofiary oraz… i tu nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Stoją fotografie XIV Dalajlamy! Postać, którego podobizna jest w Chinach podobno zakazana, w Tongren uśmiechała się ze zdjęć stojących na ołtarzach. Mową gestów próbowałem pytać mnichów jak to możliwe, ale nie potrafimy się dogadać.
Kolejna z furtek prowadzi na teren klasztoru. Wejścia nikt nie pilnuje. Wewnątrz – trochę ładnych, kolorowych świątyń, wielka sala zgromadzeń, ale cały teren to głównie domy setek mnichów, tworzące jakby osobne miasto wewnątrz murów. Na obejrzenie całego kompleksu wystarczyły dwie godziny. I to nie nie płacąc przy tym ani jednego Mao! Ciekawe do kogo trafia kasa z wejściówek? Do mnichów? Taaak, pewnie…
Wyjechaliśmy nazajutrz rano, nieco zawiedzeni miastem, a raczej tym co zrobiono z nim przez ostatnich 50 lat. Samą miejscowość Ola zakwalifikowała jako najbrzydsze miasteczko w jakim spaliśmy od początku tej podróży. Jednak już kilka kilometrów dalej krajobraz zmienił się całkowicie, gdy wjechaliśmy w przepiękną dolinę. Jechaliśmy pomiędzy górami, gdzie czerwone skały i zielone pola tworzyły naprawdę fantastyczną mozaikę. Mijaliśmy tybetańskie wioski, wciąż z tradycyjnymi domami. W jednej z nich dożywiamy się jogurtem z mleka jaków, jaki sprzedaje miejscowa Tybetanka na jednym z przystanków. W połowie drogi pokonuje się przełęcz, za która wjeżdża się do prowincji Gansu i gdzie czeka nas jeszcze długa droga przez niekończący się zielony płaskowyż. Uczucie jest niezwykłe, jak okiem sięgnąć pokryte pastwiskami grzbiety i niewysokie wzgórza, między nimi zaś – kompletna pustka, żadnych domów czy dróg. Po prostu niekończące się może zieleni. Jedynie od czasu do czasu mijamy namioty pasterzy i pasące się stada jaków. Aż żal, że nie mogliśmy zatrzymać się w tej okolicy na dłużej lub przynajmniej pokonywać tej drogi rowerami, okolica aż zapraszała do zatrzymania się i kontemplacji. A kiedy na dodatek usłyszeliśmy śpiew Tybetanki siedzącej przed nami, zrobiło się tak… nastrojowo. Zdecydowanie, był to najpiękniejszy odcinek podróży przez Chiny, nie licząc może przejazdu przez Pamir.
Około południa byliśmy w Xiahe. Niewielkie miasto, chociaż nosi wiele śladów chińskiej okupacji, w postaci wielkich hoteli i bloków powstających wzdłuż głównej ulicy, jest dużo ładniejsze od Repkongu. Położone w szerokiej dolinie sąsiaduje z wielkim kompleksem klasztoru Labrang, najważniejszym po Lhasie. Zatrzymaliśmy się w niedrogim tybetańskim hotelu, razem ze sporym gronem turystów. Zarówno oni, jak i autokary pełne chińskich wycieczek oznaczały, że jesteśmy ponownie na uczęszczanym szlaku. Miasto było jednak ładniejsze i czystsze niż Repkong, a stara część otaczająca klasztor oddzielona od nowej zabudowy. Na ulicach ponownie tłumy tybetańskich pielgrzymów, wokół sklepy z pamiątkami, artykułami dla mnichów, ziołami, młynkami modlitewnymi, różańcami i wszystkich co mógłby potrzebować religijny buddysta. Jest także fryzjer, z którego usług postanawiam skorzystać. Dwa miesiące po ostatnim goleniu i strzyżeniu gdzieś w Nepalu, pasuję raczej na ulice Islamabadu niż tu. Młody Chińczyk goli za pomocą brzytwy, szybko i sprawnie, choć zamiast kremu do golenia używa gorącego ręcznika, którym naciera skórę aż do bólu. Po brodzie jeździ jednak niemal na sucho, widać, że nie jest przyzwyczajony do mocnego, europejskiego zarostu, z którym długo, ale bezbłędnie walczył fryzjer w Damaszku. Tamten pracował niemal dwie godziny, po jego zabiegu czułem się jednak jak nowo narodzony, czego nie można powiedzieć po tym z Chin… Ał…
Najważniejsza część Xiahe to klasztor, otoczony kamiennym murem. Prowadzi wokół niego kora czyli droga, na której pielgrzymi obracają młynki znajdujące się w mijanych ścianach. Trzy kilometry muru, tysiące młynków i tysiące ludzi, jacy pokonują co dzień tą trasę, intonując mantry i obracając w dłoniach koraliki różańców. Mało kto z nich wchodzi na teren klasztoru, poza turystami, którzy płacą za tą atrakcję czterdzieści juanów. Włączyliśmy się i my w długi rząd Tybetańczyków okrążających klasztor. Po przejściu dwóch trzecich drogi okazało się, że znowu sprzyja nam szczęście, na teren świątynny prowadzi bowiem więcej niż tylko jedno wejście. Przybierając pewny wyraz twarzy minęliśmy tylną furtkę i już po chwili oglądaliśmy piękne budowle klasztoru. Mamy nadzieje, że zdjęcia choć trochę oddają to, co widzieliśmy, kunszt budowli i ich kolory trudno bowiem opisać słowami!
Wraz z nami po klasztorze przechadzały się wycieczki Chińczyków. Patrzyłem z niedowierzaniem na sprzęt jakim robili zdjęcia, topowe lustrzanki warte więcej niż niejeden samochód. Zwiedzających oprowadzali przewodnicy w mnisich szatach, nadający objaśnienia z przenośnych głośników. Długo zastanawialiśmy się czy oglądamy prawdziwych mnichów, czy może jest to kolejna szopka na użytek zwiedzających? W Kaszgarze tworzy się od nowa stare miasto, w Hotanie buduje nieistniejące nigdy mury miejskie – może i tu mnisi są mnichami tylko na użytek gawiedzi? Sztuczność Chin zaczynała powoli dawać nam się we znaki. Nawet tu, w Xiahe, główną ulicę przebudowano w stylu „tybetańskim”. Wystarczy jednak rzut oka z boku by zobaczyć beton i pręty zbrojeniowe. Jest w tym wszystkim jakiś niesamowity kontrast. Z jednej strony umorusane, tybetańskie dzieciaki ganiające na ulicach ze spodniami rozciętymi w kroku (tutaj nie używa się pieluszek, malec biega w samych spodniach, w których zapobiegliwy rodzic wycina dziurę, by nie martwić się o wyprowadzanie pociechy do toalety), buddyści kręcący młynkami modlitewnymi i głowy jaków na straganach z mięsem, z drugiej dyskoteki w centrum miasta ryczące do nocy i wszechobecne opłaty za wstęp do najmniejszej nawet atrakcji. Całe szczęście, klasztor Labrang jest piękny swoim prawdziwym pięknem.
Z Xiahe chętnie wybralibyśmy się gdzieś na odległa prowincję, szukać miejsc takich jak to, przez które tu jechaliśmy – niezmienione jeszcze przez cywilizację i machinę turystyki. Koszty transportu mogłyby nas jednak pokonać, nasz czas w Chinach jest też ograniczony do miesiąca. Jedziemy więc jeszcze dalej na południe, do Langmusi, miasteczka na granicy prowincji Gansu i Syczuanu, ostatniego miejsca, jakie chcemy zobaczyć. Przewodnik sprzed kilku lat wycenia tę podroż na ponad sześć godzin, my pokonujemy ją w cztery – znak, że w ostatnim czasie jakość tutejszych dróg się poprawia. Jedziemy przez niekończący się płaskowyż. Nie wygląda na to, abyśmy jechali przez Wyżynę Tybetańską, ale na postojach czuje się chłód, a słońce szybko piecze skórę. Czuć, że jesteśmy wysoko.
W Langmusi turystów jest już dużo. Zazwyczaj wolimy zatrzymywać się w miejscach należących do lokalnych mieszkańców, kierujemy się więc do tybetańskiego hotelu, ale cena za pokój zbiorowy zbija nas z tropu. Może cwany gospodarz chciał nas wypróbować? Rezygnujemy i kierujemy się do pobliskiego schroniska młodzieżowego (niewspomnianego przez przewodnik „Nomad’s Youth Hostel”) gdzie wita nas sympatyczna obsługa i łóżko za rozsądną cenę. W takich miejscach zawsze znajdzie się ktoś mówiący po angielsku, co w takim kraju jak Chiny nie jest codziennością jak w Indiach czy Pakistanie.
W księdze gości naszego schroniska jeden z turystów skarży się na pazernego mnicha, pobierającego opłaty za wstęp do górującego nad miasteczkiem kompleksu świątynnego: „nie dostąpi nirwany”. No cóż. My po raz kolejny postanawiamy wypróbować inteligencję komunistycznych biurokratów i już wkrótce wspinamy się boczną ścieżką na wzgórze, z którego bez problemu dostajemy się między świątynie. Ta zabawa w ciuciubabkę z systemem zaczyna nam się nawet podobać. Klasztor jest bardzo piękny, głównie za sprawą wspaniałych kolorów oraz dachów wprost kapiących od złota i lśniących w słońcu. Chodzimy między gmachami, gapimy się na wszystkie strony, fotografujemy. Dokoła kolejne chińskie wycieczki z lufami teleobiektywów, kolejni mnisi-przewodnicy. Gdzieś między grupkami zwiedzających dostrzegamy ludzi spotkanych dzień wcześniej w Xiahe. Pod koniec dnia odpoczywamy wreszcie koło niewielkiej kaplicy górującej nad doliną patrząc, jak grupka tybetańskich kobiet wspina się do niej, odmierzając ścieżkę długością swoich ciał. Leżą na brzuchach, wyciągając przed siebie złożone dłonie, wstają robiąc dwa kroki w przód, padają znowu i tym sposobem okrążają cały klasztor. Tuż obok chińskie rodziny bawią się i robią zdjęcia. Jeszcze jeden zwyczajny dzień w Tybecie.
O świcie opuszczamy góry, porannym autobusem jadąc do Zoige, skąd wczesnym popołudniem ruszamy dalej do Songpan. Jedziemy godzinami przez niekończącą się zieleń pastwisk, góry widać tylko na horyzoncie. Wokół drogi mnóstwo namiotów pasterzy i pasących się jaków, które czasem wybiegają przed autobus. To co widzimy mogłoby być osiedlami koczowników, co jakiś czas pojawiają się jednak malowane w dziwne wzory i obwieszone chorągiewkami modlitewnymi namioty przygotowane wyłącznie dla turystów – taka agroturystyka u ludów okupowanych. Mimo że w Tybecie władza walczy z koczownikami, siłą ich osiedlając, tutaj są oni atrakcją. Chińczykom ta sztuczność zapewne nie przeszkadza, my nie wytrzymalibyśmy ani godziny. Na ile prawdziwe jest to co widać? To pytanie w Chinach pojawia się na każdym kroku.
W Songpan jesteśmy wieczorem. Kupujemy bilety na kolejny dzień do Chengdu, w czym pomaga nam Miku, młoda Chinka mieszkająca w Pekinie. Ponieważ ona także zatrzymuje się tu na noc, wspólnie zaczynamy szukać pokoju dla naszej trójki, a gdy nam się to udaje, idziemy zwiedzać miasto. Tu także cała starówka, wraz z kilkusetletnimi murami, jest gruntownie remontowana, a każdy dom otrzymuje właśnie bliźniaczo podobną elewację. Dlaczego wszystko co cenne jest w tym kraju zamieniane na lunapark albo przerabiane na współczesną modłę? Nie rozumiemy tego, ale zrozumienie co czai się w głowach chińskich planistów wymagałoby długiego śledztwa. Ceny w Songpan są dwa razy wyższe niż w Xinijangu, a na każdym sklepem wisi taki sam szyld w języku chińskim i czymś co mogłoby uchodzić za angielski:
Wieczorem rozmawiamy z Miku o jej wizycie w Tybecie. Jest bardzo zdziwiona gdy dowiaduje się, że zagraniczni turyści potrzebują na wjazd tam specjalnego pozwolenia. Jej samej kraj ten bardzo się podobał, zwłaszcza Lhasa, do której chciałaby wrócić, aby założyć własną restaurację. Jak na powiedziała, Lhasa to tłumy turystów, w Pothala, dawnym pałacu dalajlamów, więcej jest cywilnych pracowników zamiast mnichów, pouczających na każdym kroku czego nie wolno, pełno też zakazów wstępu. Mimo to miejsce jest bardzo popularne. Na tyle, że aby kupić bilet wstępu, należy wpierw zdobyć rezerwację na niego, co wymaga stania w kolejce przed pałacem przez cała noc. „Przed tobą sto osób, które śpią i czuwają na zmianę, koczując w kolejce, bez gwarancji, że taką rezerwację dostaną” – opowiadała Miku. Ona sama, gdy ustawiła się o północy, dopiero o dziesiątej mogła odebrać kwitek, na podstawie którego kupiła bilet (za skromne 100 juanów). Ta sama rezerwacja wykupiona za pomocą agencji to pół tysiąca… Ciekawe było dla nas jej opowieści, bo uświadomiły nam, że nie tylko zagranicznym turystom utrudnia się zwiedzanie Tybetu. Również ceny wstępu, dla nas bardzo wygórowane, dla chińskiego studenta są astronomiczne. Miku zaskoczyła nas, gdy oznajmiła że to jednak klasztor Labrang w Xiahe o wiele bardziej jej się spodobał od tego w Lhasie.
Wspominając tę historię coraz częściej zadaję sobie pytanie: czy warto byłoby pojechać do „prawdziwego Tybetu”? Do Lhasy, gdzie więcej mieszka osadników z Chin niż rdzennej ludności? Do bazy pod Everestem, gdzie utwardzona droga doprowadzona jest zaledwie kilka kilometrów od obozu i gdzie turyści zmuszani są do przejechania krótkiego odcinka rozklekotanym autobusem za cenę kilkunastu dolarów? Do klasztorów nadzorowanych przez chińską bezpiekę? Jeśli istnieje gdzieś jeszcze „prawdziwy Tybet”, to z pewnością leży gdzie indziej, z dala od asfaltowych dróg, gdzie ani turyści, ani chińscy reformatorzy jeszcze nie dotarli.
Niektórzy z Was odwiedzili pewnie Tybet podczas swoich podróży. Jakie były wasze doświadczenia? Ciekawi jesteśmy jakie macie wspomnienia z wizyty na “Dachu Świata”!