Opuszczając Xinjang wjechaliśmy na tereny leżące kiedyś na pograniczu Tybetu i Mongolii. I choć do „prawdziwych” Chin jeszcze nie dotarliśmy, czujemy już jedno z największych w tej podróży zderzeń z obcą nam kulturą. Na wiele rzeczy byliśmy przygotowani, czytaliśmy i słuchaliśmy. Bezpośrednia konfrontacja z lokalnymi zwyczajami, nawet przygotowanego na wszystko podróżnika może wyprowadzić z równowagi. Pół biedy, gdy cały kłopot sprowadza się do zbyt ostro przyprawionego jedzenia. Tu, w Chinach, egzotycznych zjawisk jest jednak więcej i, co tu dużo mówić, znacznie grubszego kalibru. Pierwsza wizyta w kraju, pierwszych dziesięć dni, a lista rzeczy powodujących u nas opad szczęki połączony nieraz z reakcją stresową organizmu jest coraz dłuższa. Pierwsza to chyba papierosy.
Wszyscy jarają szlugi. W tym kraju każdy mężczyzna wydaje się być nałogowym palaczem, a miejsca publiczne są znakomite do uprzyjemnienia sobie czasu dymkiem. Pół biedy gdy jest to przystanek – wtedy można po prostu odejść. Gorzej gdy wyjść nie ma gdzie i jak, bo siedzimy akurat w jadącym przez pustynię autobusie, który kolejny postój będzie miał za 4 godziny. Nasi sąsiedzi nie mają wtedy żadnego problemu, aby zapalić nie ruszając się z miejsca. Naród, który wynalazł chińską medycynę, akupunkturę i mnóstwo sposobów na długowieczność, pojęcia biernego palenia nie posiada chyba w rodzimym słowniku. Podobnie niezrozumiałe jest sformułowanie „przepraszam-przeszkadza-mi-dym-tytoniowy”. Najbardziej dokuczliwe są małe pomieszczenia lub pojazdy, choć w tych ostatnich sprawę ratuje zazwyczaj uchylenie okna. Na prowincji pali się zazwyczaj najtańsze siano, więc doznania węchowe gwarantowane. Zdarzyło się, że rozmawiający ze mną mężczyzna, właściciel hotelu w Huatugou, odmawiając mi noclegu, poczęstował przepraszająco papierosem. Odmowa została przyjęta ze zdziwieniem. No co ty, z nami nie palisz? No, niestety.
„Komu trzy tysiące lat nie mówią nic, niech w ciemności niewiedzy żyje z dnia na dzień” powiedział pisarz. Wjeżdżając do Chin stajemy oko w oko z cywilizacją starszą niż możemy sobie wyobrazić. Stąd być może wynika przekonanie niektórych Chińczyków o wyższości nad obcymi, gdzieś głęboko skrywana pewność, że każdy przybysz jest inteligentny inaczej. Bo co dobrego można powiedzieć o jakimś odległym narodzie z Europy, który biegał z maczugami na niedźwiedzie, kiedy tu produkowano już jedwab, proch i papier? Co ciekawe, wielu przybyszów podobne zdanie ma o Chińczykach, co raczej nie ułatwia jednym i drugim wzajemnego zrozumienia. Na szczęście po obu stronach bywają wyjątki.
Pewnie wielu z Was nie zgodzi się ze mną, ale w trakcie tej i poprzednich podroży nabrałem przekonania, że wyznacznikiem rozwoju cywilizacyjnym narodu są dwie rzeczy: to co robi ze śmieciami oraz jak podchodzi do spraw związanych z toaletą. Jeśli brać pod uwagę jedynie te dwa kryteria, to nasuwa się myśl, że tysiące lat istnienia i rozwoju Chin poszły na marne. Ilość śmieci na ulicach nie jest tu większa niż, powiedzmy, w Indiach, ale to drugie…
Mocne uderzenie przyszło w trakcie podróży przez wschodni Xinjang. Noc w przydworcowym hotelu, pokój tuż obok kibla. Można go znaleźć nawet przy zgaszonym świetle, ponieważ nikt – dosłownie nikt! – nie spłukuje go wychodząc. Wielka sterta gówna powiększa się, kałuża moczu na podłodze rośnie w oczach. Hinduskie czy nepalskie toalety bywały wyposażone jedynie w wiaderko, tam jednak używał ich każdy. Tutaj spłuczka działa bardzo dobrze, ale nikt z korzystających nie zadaje sobie trudu jej pociągnięciem. Postoje w drodze to już wyższa szkoła jazdy. Któregoś razu Ola wraca do mnie ze słowami „Uuu… ostro”. Nie rozumiałem o co może jej chodzić, dopóki nie zajrzałem do wnętrza. Przydworcowa toaleta była betonową salą, dnem której biegł płytki kanałek. Tam trafiało wszystko… sami rozumiecie. Kabin ani drzwi nie było. Jedynym co oddzielało pasażerów, były wysokie do pasa przegródki, otwarte z przodu. W środku – sześciu kucających facetów z opuszczonymi spodniami, spokojnie odbierających SMS-y lub dłubiący w nosach, przy okazji załatwia swoje sprawy. Zero prywatności, wchodzący może objąć wzrokiem każdego. Tu o spłuczce można jedynie pomarzyć, ludzkie ekskrementy po prostu płyną powoli przez cała salę i znikają w dole wykopanym za budynkiem. Myślałem, że dziesięć miesięcy w drodze przygotuje mnie na wszystko. Chyba się myliłem.
Brak prywatności przy tak osobistych, zdawałoby się, czynnościach jest przenoszony do innych miejsc. Nawet w zamykanych na skobel hotelowych toaletach gość często nie zamyka za sobą drzwi – bo i po co? Raz Ola wróciła, zadając mi zagadkę: w toalecie są trzy klozety, wszystkie mają drzwi, lecz tylko w jednym są one zamknięte. Pytanie: w których ktoś się załatwia? Oczywiście w tych, w których drzwi nie są zamknięte. Chińczycy nie widzą problemu w byciu podglądanymi, sami również podglądają innych. Ilekroć robimy coś interesującego, nie daj Boże korzystając z laptopa, czujemy na plecach czyjś wzrok, a ciekawskie spojrzenie leci nad naszym ramieniem. Godzina spędzona na pracy w ruchliwym miejscu to okazja do spotkania kilkudziesięciu ciekawskich osób. Niektóre tylko rzucą okiem, inne przysiądą się i zaczną wytrzeszczać oczy, dzieciaki będą głośno komentować lub dotykać. Nie jest też niczym złym branie cudzej rzeczy bez pytania w celu jej obejrzenia. W Kaszgarze klepnąłem w łapsko jakiegoś Ujgura, który w kolejce po bilet zaczął wyciągać mi z plecaka kijek trekingowy. Później przyszła refleksja – na pewno chciał tylko rzucić okiem. Pierwszą reakcją Europejczyka było jednak „łapaj złodzieja!”. Do bycia przedmiotem zainteresowania można się w Chinach przyzwyczaić. Tym bardziej, że dzieje się to głównie w miejscach, gdzie obcy jest rzadkim widokiem. Tam gdzie docierają wycieczki, zainteresowanie zazwyczaj znika. Nam jednak najtrudniej jest zrozumieć sposób, w jaki ludzie traktują tu nie przyjezdnych, ale siebie nawzajem. To coś, na co nie przygotował nas żaden przewodnik.
Mnóstwo źródeł dotyczących Chin opisuje, jak ważne jest w tym kraju przestrzeganie etykiety. Nie pokazuj emocji, bo nie wypada. Demonstrowanie gniewu to oznaka słabości. W rozmowie z Chińczykiem nie dopuść, by Twój rozmówca stracił twarz (czytaj: nie zrób z niego publicznie idioty). Może nie dotarliśmy jeszcze do regionów, w których zasady te obowiązują? Na razie mamy wrażenie, że wszędzie gdzie obowiązuje jakaś hierarchia, dominuje mentalność komunistyczna. Urzędnicy krzyczący na petentów, recepcjoniści wyganiający nas zanim zdążymy zapytać o pokój, konduktorzy przesuwający ludzi nogami – jest coś dziwnego w tym negatywnym stosunku ludzi do siebie. Gdy w pociągu do Hotanu zacząłem szukać toalety okazało się, że wszystkie są zamknięte na klucz. W kolejnym wagonie także. Otwarta była dopiero kolejna, jednak konduktor… zabronił mi tam iść. Musiałem odepchnąć jego rękę, aby przejść dalej. I cały czas jedna myśl w głowie: gdzie ta słynna chińska grzeczność? Może jeszcze ją spotkamy? Pod jednym względem nie wierzcie książkom i przewodnikom: także tu ludzie bywają wściekli i okazują złość. I to jak! Publiczne wydzieranie się na siebie, połączone z machaniem rękami przed twarzą, to widok wcale nie rzadki.
Kiedy myślałem o tym, co w Chinach uderzyło mnie najbardziej, zacząłem zastanawiać się: czy taki szok kulturowy może działać w obie strony? I przyszła mi do głowy rozmowa, jaką odbył nasz znajomy Andy z Ujgurem, w drodze do Hotanu.
Andy i Ujgur, dramat w jednym akcie:
- Skąd jesteś?
- Ze Szwajcarii.
- Ile masz lat?
- Czterdzieści pięć.
- Masz żonę?
- Nie.
- Nie masz żony?! Zwariowałeś?!
Tu nastąpił dłuższy monolog Andy’ego, który usiłował wytłumaczyć Ujgurowi, że w Europie rodzina nie jest tak niezbędna do przetrwania. Że państwo troszczy się o nasze emerytury i zasiłki dla bezrobotnych. Że wielu ludzi wybiera życie bezdzietne, by cieszyć się wolnością. Na twarzy jego rozmówcy widać było uprzejme niedowierzanie. I wszystko byłoby OK, gdyby nasz kolega nie zakończył swojej wypowiedzi słowami:
- Zresztą u nas możesz poślubić kogo chcesz. Mężczyzna może wziąć ślub z mężczyzną, kobieta z kobietą. Nie ma problemu.
W tym momencie nieszczęsny Ujgur doznał chyba ciężkiego dysonansu poznawczego, bo zdołał tylko przetłumaczyć swoim rodakom ostatnie zdanie, po czym zamilkł na dłuższą chwilę.
Chiny to lekcja tolerancji i podróżowania z otwartą głową. Ciekawe czy dla Ujgurów, Tybetańczyków i Chińczyków podobną lekcją są spotkania z nami?