Etap II: Z Hotanu do Cherchen sypialnym autobusem
Żegnamy się z Andrzejkiem, który jedzie do Turpan. My kierujemy się dalej na wschód, do Cherchen (Qiemo). To nasza pierwsza podróż sypialnym autobusem i od razu możemy napisać: rewelacja!!! Taki autobus to trzy rzędy dwupiętrowych leżanek, na których nawet Chińczyk się raczej nie rozprostuje, ale z podkurczonymi nogami można wygodnie leżeć. Świetna sprawa! Najwygodniejszy typ autobusu jakim jechałam! Okazuje się, że nasz kierowca trochę mówi po rosyjsku, jesteśmy więc już kumplami:) Och, i jaka ulga móc się choć nawet trochę porozumieć. Do Cherchen dojeżdżamy na wieczór, po 18-tej czasu lokalnego.
Trasa dawnym południowym Szlakiem jest o tyle uciążliwa, że początkowo nie ma tu transportu nocnego (względy bezpieczeństwa?). Trzeba więc przemieszać się etapami, za każdym razem zostając gdzieś na noc, by poczekać na kolejny, często jedyny w ciągu dnia autobus. W Cherchen zostajemy w hotelu na samym dworcu autobusowym – jest to o tyle dobre, że rano musimy kupić bilety na dalszą drogę. Pobudkę zapewnia nam głośnie i długie charczenie – to mieszkający obok Chińczycy dokonują porannego rytuału „czyszczenia gardła”.
Cherchen to kolejne nowe, sztuczne miasto pośrodku pustyni. Jeszcze do końca nie powstało, tworzony jest np. park i jezioro. Wychodzimy się przejść wieczorem. Idealne, równiutkie i szerokie drogi, nowe budynki, na poboczach kwiatki, krzewy. Widać, że wszystko jest tu zaplanowane od początku do końca, nic się przypadkowo nie zjawi. Tu z kolei przypomina mi się film „Truman Show” i „idealne” miasteczko, w którym mieszkał bohater. Mam wrażenie, że zaraz ktoś mijając mnie na swoim elektrycznym i nowiuśkim skuterku, szeroko uśmiechając się, zawoła: „Dobry wieczór Aleksandra, jak się masz? Dobrej nocy, Aleksandra…” Jest już wieczór, więc znowu powiewa naturalnością – rozstawiają się stragany i stoiska z jedzeniem. Ludzie przemili – nie można zaprzeczyć. Uśmiechają się, zagadują. Miło tak.
Etap III: Cherchen (Qiemo) – Charklik (Ruoqiang)
Z Cherchen do Charklik jedziemy zwykłym autobusem. Trasa nie jest długa, więc już w południe jesteśmy na miejscu. Tu znowu jesteśmy zmuszeni zostać na noc, bo jedyny transport, to poranny minbus do Shiminakuang (Dżitambulake), na granicy prowincji Xinjang i Qinghai. Nie pozostaje nam nic innego jak czekać do następnego dnia rano. Nie pozostaje, bo nie jesteśmy w stanie nic złapać dalej – próbujemy „autostopu”, ale przez kilka godzin zupełnie nic nie chce się zatrzymać. Z resztą tak rzadko tu coś jedzie, że współczynnik podjętych prób zatrzymania czegoś względem pojawiania się okazji, jest naprawdę niski. Tym razem nie śpimy w hotelu, a na karimatkach gdzieś w polu, wśród ruin dawnych zabudowań. Dawnych, bo Charklik to kolejna współczesna oaza na tej trasie. Nowe domy, ulice, propagandowe plakaty, ośrodek sportowy, itd. 1984 na zmianę z Truman Show trwa. Już mi się te miasta zaczynają mylić. Każde niby inne, wszystkie takie same.
Zdumiewające jest, że na tej jałowej ziemi istniały kiedyś miasta, a nawet całe państwa. Samo Charklik, było kiedyś samodzielnym królestwem, o czym świadczą ruiny jakie znaleźć można głęboko w piaskach Takla Makan. Teraz to po prostu skupisko betonowych klocków.
Etap IV: Z Charklik przez najbrzydsze miejsce świata do Huatugou
Całą noc nie mogliśmy spać, bo spuszczony z łańcucha pies postanowił biegać w naszej okolicy i głośno szczekać. Co udało nam się zasnąć, to ten gdzieś przebiegał i szczekał.
Ranek był szary – wiało od pustyni i w powietrzu unosił się pył. Tak jakby mgła, tylko bardziej żółtawa i drapiąca w oczy. Na dworcu autobusowym nasz minibus już czekał… wypełniony ludźmi. Cholera, czyli wczorajsza wiadomość, że odjeżdża o 8 rano oznaczała tutejszą 6 rano, a nie tutejszą 8 rano czyli pekińską 10… Dobrze, że byliśmy sporo wcześniej, bo tak to by nam ten transport po prostu odjechał. A to nie byłoby fajne. Kierowca minibusa jest spoko, mimo braku miejsc dla mnie jedno się znajduje, a Łukasz siedzi na różnorakich pakunkach, których każdy pasażer ma po kilka. Kamień spada nam z serca – możemy jechać dalej. Suniemy szeroką drogą przez góry Altun, najbardziej odludną okolicę od czasu opuszczenia Kaszgaru. Na przestrzeni około 200 kilometrów nie mijamy ani jednego osiedla i choć czasami pojawiają się drogowskazy lub zjazdy, za oknem, poza pustynią i wysuszonymi na wiór górami, nie ma absolutnie nic.
Po długiej podróży docieramy w końcu do Shimiankuang lub z naszego pisząc inną nazwę owego miejsca – Dżitambulake. Tu na podróżnych czeka autobus do Huatugou. Jest to dla nas niezwykłą ulgą i to nie tylko dlatego, że w końcu transport jest jakoś zgrany. Bardzo cieszymy się, że nie musimy zostać w na noc w prawdopodobnie w jednym z najbrzydszych miejsc świata. Shimiankuang oznacza dosłownie kopalnię azbestu… (z serii „przydatne chińskie słowa”: shi mian – azbest, kuang – kopalnia). Miejsce, gdzie kończy bieg minibus to osiedle robotnicze położone na północny-zachód od samej kopalni. Jego okolica – czyli azbestowa odkrywka to niewątpliwie idealne miejsce do nakręcenia filmu o świecie po katastrofie nuklearnej lub jakiejkolwiek innej. Obraz klęski ekologicznej poraża, jest tak paskudnie, że aż pękają oczy. W powietrzu unosi się masa pyłu, który pokrywa tu wszystko. Szyby, dachy, kwiatki… Bo ktoś nawet kwiatki posadził… Nasz autobus szybko się wypełnia dorosłymi i dziećmi. Skąd tu dzieci? Nam się wydaje, że trafiliśmy na koniec świata, istny poligon jądrowy, w miejsce gdzie nikt i nic nie powinno żyć… 10 kilometrów od osiedla większość pasażerów wysiada w Mangnai Zhen – małym mieście, kolejnym idealnym kadrze do filmów dokumentalno-depresyjnych.
My jedziemy dalej, by w końcu dojechać do Huatugou, kolejnego miasta pośrodku pustyni. Co oznacza stwierdzenie „po środku pustyni” najlepiej chyba oddaje zdjęcie satelitarne:
http://maps.google.com/maps?f=q&source=embed&hl=en&geocode=&q=Huatugouzhen,+Haixi,+Qinghai,+China&aq=0&sll=39.024785,88.223991&s spn=0.043208,0.175781&vpsrc=0&ie=UTF8&hq=&hnear=Huatugouzhen,+Haixi,+Qinghai,+China&t=h&z=13&ll=38.256919,90.883026
W Huatugou ponownie musimy zostać na noc, bo autobus jest dopiero kolejnego dnia. Bez problemu kupujemy bilety. Podkreślam, że bez problemu, bo wiele mówi się o braku komunikatywności ze strony narodu chińskiego. Na szczęście my tego nie doświadczamy. Na migi oraz z kartką i długopisem udaje nam się „porozumieć” z kasjerką co do czasu jazdy i naszych biletów. Teraz pozostaje nam znaleźć nocleg. Przechadzamy się główną ulicą miasta w poszukiwaniu kwatery. Hotele tu są, dobre i drogie… W tym nas nie chcą, w tamtym za drogo. W końcu w trzecim z kolei udaje nam się zatrzymać. Czysta pościel, łazienka. Ach…
W Huatugou główna ulica jest rozkopana – przez coś takiego miasto zdaje się odbiegać od obrazu idealnego, nowego miasta – ale to tylko na chwilę. Tu wszystko przecież dzieje się tak szybko. Ulica może i rozkopana ale park ze sztucznymi drzewami z drutu już jest. Wśród wielu sklepów i barów objawia się kolejny „czerwony koral”. Tym razem to piekarnia! Może dla Was dziwnie brzmią te słowa, ale wierzcie, że piękny zapach, który się z niej unosił, umorusani mąką dwaj mężczyźni, którzy w niej pracowali, ciepłe bułeczki – to wszystko zdawało się być czymś paradoksalnie nienaturalnym w otaczającej nas sztuczności.
Etap V: Huatugou – Xining
Nad ranem stawiamy się grzecznie na kolejny autobus, którym przejdziemy dla nas ostatni etap południowego Jedwabnego Szlaku. Tym razem nie ma mowy o jeździe przez jeden dzień. Podroż ma trwać prawie dobę i strach pomyśleć jak byśmy wyglądali, gdyby podstawiono inny autobus niż sypialny. Na początku podróży każdy pasażer dostaje reklamówkę na obuwie i po wnętrzu musi zasuwać boso. Na wejściu wyczuwa się delikatny smrodek skarpet unoszący się w powietrzu. Ktoś ostrzegał nas przed tym w Pakistanie, ale zdecydowanie można do tego przywyknąć. Gorzej z papierosami. W tym kraju każdy facet wydaje się być palaczem.
Tym razem dostajemy miejsca na dole i bardzo dobrze. Szybko okazuje się, że górną warstwę leżanek opanowała hałaśliwa mieszanka chińsko-tybetańsko-mongolska. Panowie należą do paskudnej kategorii „chain smoker”, osobników odpalający kolejnego szluga zanim poprzedni zdąży zgasnąć. Zatyczki do uszu są błogosławieństwem, gdy nad naszymi głowami zaczynają się głośne dyskusje, napędzane spożywanym w niebanalnych ilościach piwem oraz obowiązkową muzyką z telefonu komórkowego. Na szczęście okna pojazdu nie są zaspawane, uchylamy je więc, by wpuścić nieco powietrza, gdy ktoś obok nas zaczyna się zaciągać. Popiół strąca się na podłogę lub – żaden stres! – pod poduszkę. W przejście między leżankami spadają też inne rzeczy. Tylko raz Łukasz ochrzanił leżącego nad nim pasażera, gdy kilka kropel otworzonego piwa oblało mu nogawkę. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Gdzieś w nocy obudził nas krzyk innego z sąsiadów. Jak się okazało został on opluty przez kogoś z góry, kto akurat zdecydował się przeczyścić sobie gardło. Trasa nie jest lekka. Pojawiają się też problemy czysto fizjologiczne, które dotykają panie. Obecność trzech kobiet w autobusie się nie liczy… Postoje są częste – wszak piwo działa moczopędnie – lecz w szczerej, jak okiem sięgnąć pustyni, nam jest trudno. Z radością witamy więc postoje przy jakimkolwiek kibelku. A te? Gorszych w życiu nie widziałam.
Dopiero wieczorem zatrzymujemy się na jedzenie. Dopiero, bo już od południa na taką przerwę liczyliśmy, ale po drodze była tylko i wyłącznie pustka. Ten postój, to kolejna brzydota – zatrzymujemy się na obrzeżach kolejnego miasta wśród niczego. Tym razem jednak nie ma pięknych ulic, sztucznych palm i elektrycznych skuterków. Są warsztaty samochodowe, stacyjka benzynowa, wszystko zdaje się tu być czarne od smoły. Jest przygnębiająco. Fakt. Razem z innymi pasażerami idziemy na posiłek do małej restauracyjki. Niezwykły kontrast z tym brzydkim otoczeniem tworzą pracujący tu chłopcy, pewnie synowie właścicieli. Otaczająca ich ohydna rzeczywistość zdaje się w żaden sposób nie wpływać na nich. Są ujmująco kulturalni, pomimo braku znajomości angielskiego niezwykle komunikatywni. Spokojnie przechadzają się wśród stolików pilnując, by nikomu nie zabrakło herbaty. Do siedzących przy stole klientów podchodzą z odpowiedniej strony, dolewają napoju, przynoszą potrawy. Dla kogo ta kultura? Czy dla tej grupy facetów przy sąsiednim stole, którzy zachowują się jak świnie? Nie mogę wyjść z podziwu dla postawy tych chłopców. Aż chciałabym im powiedzieć, by stąd uciekali jak najszybciej. Takie dwie lilie na tym śmietnisku…
Do celu dojeżdżamy po całym dniu i nocy. Xining miało być nie za dużym miastem. W Chinach trzeba jednak zmienić skalę. Nie za duże miasto, to dla nas metropolia. Ponad godzinę jedziemy przez moloch pełen 30-to piętrowych bloków, by w końcu wysiąść na dworcu autobusowym. W Xining nie zostajemy. Od razu idziemy do kas po kolejny bilet – tym razem do Tongren. Kupujemy go i patrzymy na godzinę odjazdu. Za 10 minut! Po tych wszystkich dniach długiego czekania i wielogodzinnych podróży, odjazd za 10 minut wprawia nas w pewną panikę. Ale tylko na chwilę. Ogarniamy się i rzeczywiście, po 10 minutach jedziemy już w zupełnie innym kierunku. Nie do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego lecz do miejsc, które mimo tego że poza nim, z Tybetem są związane.
-----------------------------------------
Południowy Jedwabny Szlak może sprawić zawód – lub nie, zależnie od nastawienia. Nie ma tu co oglądać w sensie spektakularnych zabytków czy pamiątek historycznych. Można jednak zobaczyć jak współczesne Chiny kolonizują ten obszar i zadumać się nad estetyką „sztucznych miast”. Mijane miasta istniały tu przecież na setki lat wcześniej. Wjeżdżając do nich, ma się jednak wrażenie, że nie istnieją dłużej jak dwie dekady… Tu można zrozumieć, co znaczy „miasto na pustyni”.
Gdyby kiedyś komuś przyszedł do głowy pomysł przejechania właśnie tej trasy, poniżej zrobiliśmy jej zestawienie, może komuś się przyda.
I.Kaszgar → Hotan: 488 km, ok.9 h, pociąg – 34Y bilet w najtańszej klasie; nocleg: Happy Hotel – pokój 3 os. 100Y (dwójki w lepszym stanie).
II.Hotan → Cherchen (Qiemo): 610 km, autobus sypialny – 132,5Y; nocleg: hotel w budynku dworca autobusowego: 80Y (dwójka bez łazienki).
III.Cherchen → Charklik (Ruoqiang). 350 km, ok. 6h. Upsss, brak info o cenie.
IV.Ruoqiang → Shimiankuang (Dżitambulake): 315 km, ok. 6h, mini bus, 100Y/os.
Shimiankuang (Dżitambulake)→ Huatugou: ~65km, ok. 1,5h-2h, autobus: 15Y/os. Nocleg: 100Y/dwójka z łazienką.
V.Huatugou → Xining: autobus sypialny – 1 161km, 22h, 276Y/os.
Bilet najlepiej kupić poprzedniego dnia, a gdy się to nie uda być przy okienku w chwili jego otwarcia (8.00 czasu pekińskiego/6.00 lokalnego).