Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Pod Nagą Górę cz. I
Zwiń mapę
2011
04
sie

Pod Nagą Górę cz. I

 
Pakistan
Pakistan, Raikot Bridge
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21611 km
 
Z Gilgit postanowiliśmy pojechać na południe i udać się na kilkudniowy treking pod Nanga Parbat, ostatni lub pierwszy – zależy jak na to patrzeć, masyw Himalajów. Przyznać należy, że po długim pobycie w Nepalu te góry stały się nam bardzo bliskie.

W Gilgit zrobiliśmy zakupy, część rzeczy zostawiliśmy w przechowalni w Madinie i autobusem o 7 rano udaliśmy się do miejsca, gdzie treking się rozpoczyna, zwanego Raikot Bridge. To z tego miejsca są dwie możliwości rozpoczęcia trasy: albo zabieracie się jeepem, by najgorszą część drogi, czyli trasę z Raikot Bridge do wioski Tato pokonać w ciągu około godziny, albo pokonujecie ją piechotą, idąc kilka godzin w pełnym słońcu, bez absolutnie żadnej możliwości uzupełnienia wody. Decyzja wydaje się prosta. Jest tylko jedno „ale”. Droga jest drogą prywatną, stworzoną przez miejscowych ludzi. Zrobili ją sami, to i sami będą nią jeździć i na niej zarabiać. Podejście słuszne, w pełni się zgadzamy. Problemem jest tylko to, ile chcą na niej zarobić. Dużo chcą. Wynajęcie jeepa na trasę tam i z powrotem to koszt (stan na lipiec 2011r.) 5000 pakistańskich rupii (niecałe 60 dolarów, oczywiście w zależności od umiejętności negocjacyjnych). Jest to kwota, którą dzieli się na liczbę podróżnych. Dziwnym trafem, gdy pojawia się turysta zagraniczny, kierowcy nie chcą czekać na komplet pasażerów, tylko ruszają z pędem z np. dwiema osobami na pokładzie. My już od początku wiedzieliśmy, że będziemy iść, bo taka kwota jest dla nas po prostu za wysoka. Z resztą w danym kraju kalkulujemy jego realiami. 5 kafli to przy naszym sposobie podróżowania „żyć nie umierać” przez kilka następnych dni. I przyznamy Wam się, że następnym razem, jak będziemy mieć więcej pieniędzy, to w jeepa wsiądziemy! Zapewne przekonamy kierowcę, że chcemy jechać z innymi, by ten koszt jeszcze zmniejszyć, ale iść już tą drogą nie chcemy.

My wybraliśmy się źle. Łukasz był wciąż osłabiony i odwodniony po urodzinowej biegunce, a ja miałam te dni, że jako Kalaszka musiałabym siedzieć w specjalnym, oddzielnym domu. Oboje ledwo człapaliśmy. Około 11 było już bardzo gorąco, a sucha okolica jeszcze to uczucie potęgowała. Po niecałej godzinie stwierdziliśmy, że nie dajemy rady. Przy poboczu zrobiliśmy sobie cień z tropiku naszego namiotu i zaczęliśmy czekać na chmury, by w końcu przysłoniły palące słońce. Nie spieszyło im się, ale ostatecznie przyszły. Wtedy ruszyliśmy, a szliśmy bardzo wolno. W końcu nadszedł ten czas, że skończyła nam się woda. Wiedzieliśmy, że jak się nie napijemy, to nie damy rady przejść tej trasy. Zobaczyliśmy zjeżdżający samochód i zatrzymaliśmy go, prosząc o wodę. Tu woda (tzn. nie na tej drodze, ale ogólnie w Pakistanie) jest czymś powszechnie dostępnym więc ofiarowano nam jej więcej, niż poprosiliśmy. Uratowani!!! Coś tam przegryźliśmy i ruszyliśmy przed siebie. Jednak w naszym stanie i ta dawka napoju się skończyła. Nigdy jeszcze w moim życiu nie byłam tak odwodniona. Nie wiedziałam z autopsji, co znaczy określenie „suche śluzówki” i „rozgrzana sucha skóra”. Tego dnia się dowiedziałam. I gdy szłam tak powoli, w duchu przeklinając naszą decyzję o nie braniu transportu, wyzywając w myślach to „podróżowanie budżetowe”, zobaczyłam kilka stromych zakosów drogi przed sobą. Wtedy stwierdziłam, że to już koniec. Nie dam rady iść dalej. Bez wody jestem makabrycznie słaba, po prostu nie mam już siły. To była świetna okazja by siąść i się rozpłakać, tylko że płakanie wzmaga łaknienie – powstrzymałam się. Torturą był dźwięk płynącej doliną rzeki. Dolina jednak jest bardzo głęboka, a zejście do niej niewykonalne. Łukasz, choć wcale lepiej się nie czuł to jak bohater uznał, że pójdzie przodem, bo widać już było zaparkowany samochód. Może znajdzie coś dla mnie. Ja mam iść swoim tempem. To i szłam. Łukasz szedł drogą, czyli zygzakiem, ja skracałam trasę ścieżkami. Przy ostatnim skrócie usiadłam zmęczona – rany, ja nie mam siły. Wierzcie mi, nigdy się jeszcze tak nie czułam! Siedzę tak i wyglądam go, gdy w końcu dostrzegam… Tak, jest źródełko! Łukasz szedł główną drogą więc go nie mógł zauważyć. Resztką sił schodzę do niego. Łukasz przyszedł ze zdobytą butelką wody i zaczynamy odzyskiwać siły. Jest już siódma wieczorem, niedługo zrobi się ciemno. Zostajemy więc w tym miejscu na noc. Powyżej drogi, przy której kawałek dalej stoją zaparkowane jeepy, znajdujemy idealne miejsce pod namiot. Stok jest stokiem – czyli jest pochyły. Jednak za jednym z wielkich głazów miejsce jakby specjalnie pod nasz mały namiot – idealnie płaskie. Mamy wodę, mamy gdzie spać, jest świetnie. Gotujemy dobrą kolację – makaron z włoskim sosem pomidorowym:) Mniej więcej po godzinie od rozpoczęcia picia, odzyskujemy siły. Tyle się uczyliśmy jak ważne jest nawadnianie się w górach, a tu taką plamę daliśmy. Teraz przynajmniej wiemy, jak to jest, gdy się tę sprawę poważnie zaniedba. Czegoś znowu się nauczyliśmy. Może lekcja była ciężka i nieźle dała nam po tyłkach, ale efekt przyniosła. Nam ten odcinek zajął wiele godzin. Stwierdziliśmy jednak zgodnie, że gdybyśmy byli w lepszej formie i mieli więcej picia ze sobą, to da się tę trasę normalnie przejść, nie ma co tak tragizować. Wcale nie jest taka makabryczna. Choć teraz, na samo jej wspomnienie odrzuca mnie i pierwsza myśl jest jednak o wynajęciu transportu. Jeżeli więc ktoś z osób czytających te słowa wybierze się na ten treking i zdecyduje, że mimo wszystko idzie tą drogą, proszę, niech pamięta o dużej ilości czegoś do picia! Inaczej może być naprawdę strasznie, szczególnie upalnym latem.

Dobra, dość już tego mędrkowania. Najedzeni, napici, zachwycaliśmy się rozgwieżdżonym niebem i już w dobrych humorach przybiliśmy sobie piątkę z okazji bycia twardzielami i zaoszczędzenia sporej kasy, która później będzie nam bardzo potrzebna. Noc jest przepiękna! Jest też ciepła. Tak ciepła, że decydujemy się spać tylko pod tropikiem namiotu. Kończy się to tak, że nie wiadomo czemu ale tylko mnie coś tak gryzie, że długo po tym ma jeszcze ślady – na plecach, kostkach, rękach i szyi. A najgorsze było to, że te ugryzienia zaczynały najbardziej swędzieć albo akurat jak właśnie zaczynałam zasypiać, albo wybudzały mnie gdzieś w środku nocy… Wrrr.

Następnego dnia chcieliśmy przez Fairy Meadows dojść do Bayal, by kolejnego udać się do bazy pod Nangą. Rano mijamy zaparkowane jeepy, które z powodu rozmytej przez powódź nie mogą dalej jechać. Być może kiedyś dojeżdżały do kolejnych wsi, teraz jednak za miejscem, w którym parkują, jest ostre zagłębienie, do przejścia tylko dla pieszych oraz właśnie powstający most. Z tego miejsca idzie się jeszcze około 1,5 godziny do rozwidlenia doliny, skąd w stronę Fairy Meadows wiedzie już tylko trasa dla pieszych oraz koników (bo to takie małe „kónie”) oraz osłów i mułów. Otoczenie stopniowo się zmienia, pojawia się coraz więcej strumieni, zieleni. Po paru godzinach (bardzo wolno idziemy) dochodzimy do Fairy Meadows. Pierwotnie chcieliśmy coś tam zjeść i pójść dalej do Bayal. Od razu „wyhacza” nas jeden z właścicieli kompleksu „Raikot Sarai” i zaprasza do siebie. Miło się z nim rozmawia. Gdy mówimy że jesteśmy z Polski od razu wspomina polskich himalaistów, Andrzeja Zawadę znał osobiście, Krzysztofa Wielickiego również spotykał, a obu pomagał przy organizacji karawan jako przewodnik wypraw. Dowiadujemy się też, że od tej strony już nikt na Nangę nie wchodzi, bo stąd zajmuje to zbyt dużo czasu. Ponieważ obecnie wyprawy zdobywają szczyty w stylu „alpejskim” (co nie jest zawsze prawdą, ale tak się wyraził nasz rozmówca), to wchodzą ścianami Rupal i Diamir – tam jest szybciej. Z tej strony były tylko dwa wejścia. Jeden z trzech zarządzających „ośrodkiem” dzieli się również pewną informacją, przez którą decydujemy się zostać w tym miejscu na noc. Następnego dnia ma się tu odbyć finał rozgrywek polo! Być w Pakistanie i nie zobaczyć meczu polo to aż grzech. Decydujemy się więc na nocleg i wydłużenie trasy o dzień. A co tam! Namiot rozstawiamy na samym krańcu terenu, skąd mamy wspaniały widoczek na Nangę Parbat:

Sam Raikot Sarai jest zupełnie normalnym, „ucywilizowanym” nazwę go „ośrodkiem wakacyjnym” (nie wiem, nie znajduję lepszego słowa na ten obiekt). Wielka jadalnia od razu skojarzyła mi się z naszymi schroniskami w górach i to z tymi w tym ładnym guście, w drewnie, a nie z tymi betonowymi molochami. Można tu wynająć sobie domek, który wygląda o wiele lepiej niż te, w których mieszkałam jak byłam mała, na wakacjach z mamą nad morzem. Można też spać w rozstawionym namiocie lub w swoim własnym, z najlepszym widokiem na Nangę. Można porozmawiać o wyprawach himalaistycznych, sprzęcie. Czuje się tu „ducha gór”, a sam Raikot jest gustownie osadzony, bez wciskania się w każdą wolną przestrzeń czy epatowania jakimś kiczem. Nie ma tu sztucznych sarenek czy betonowych konstrukcji udających drzewa. Szkoda, że wielu ludziom po prostu nie przychodzi do głowy, że w tym kraju są takie miejsca. O tym to już się już mało mówi, jeżeli nie wcale… A szkoda. Miłym akcentem, nie tylko w tym „ośrodku” ale również w okolicznych, była obecność samych Pakistańczyków na wakacjach. Stwierdziliśmy, że to coś, w czym nasze dwa narody są podobne. Pakistańczycy, tak jak i my, jeżdżą w swoje góry na wakacje. Może to brzmi dla Was jakoś tak banalnie lub nieszczególnie, ale po tych kilku miesiącach podróży miło nam było znaleźć miejsca, które są przede wszystkim dla „swoich”, a nie zagranicznych turystów z wypchanymi portfelami.

Zostaliśmy więc w Raikot Sarai na noc. Wieczorem jeszcze poszliśmy na zieloną herbatę do jadalni, gdzie upewniliśmy się, o której mamy się stawić na finał rozgrywek, trochę pogadaliśmy z Pakistańczykami, potem poszliśmy spać. Nie zanudzałabym Was opisem tych mało istotnych wieczornych wydarzeń, gdyby nie jedna ciekawa rozmowa, która w ich następstwie się odbyła. Leżymy już w namiocie, prawie zasypiamy, gdy nagle ktoś nas zagaduje:

- Hello, hello, sir, to my.

- Yyy… Tak? [„Jacy my?” zastanawiamy się].

- To my. Rozmawialiśmy przed chwilą w jadalni.

- A tak, rzeczywiście.

- Chcielibyśmy się Was o coś zapytać. (I po chwili ciszy) Nie macie może jakiegoś alkoholu?

- [patrząc na siebie]. Yyyyyyy… Nie, niestety nic nie mamy. Przykro nam.

- Are you sure? [ Czy oby na pewno?]

- Tak, tak, na pewno. Naprawdę nic nie mamy. Przykro nam.

Cóż, może przynieśliśmy wstyd narodowi polskiemu, nie mając nigdzie zakamuflowanej flaszeczki, ale wierzcie nam, naprawdę nic nie mieliśmy przy sobie. Nie pomogliśmy więc chłopakom i bezczelnie po prostu zasnęliśmy [tzn. mnie zaczęły swędzieć pogryzienia więc tak szybko nie zasnęłam].

Nazajutrz posłusznie stawiliśmy się na mecz polo. Trzy osoby z zagranicy (my plus jeden chłopak z Nowej Zelandii) zostały uznane za gości honorowych, posadzone w „loży” dla vipów. Ja miałam przyjemność rozpocząć mecz :) czyli wykonać rzut piłką (ale z prawej ręki, spokojnie) w stronę grających.

Czas na parę słów o samej grze. Jeszcze przed jakimkolwiek planowaniem tej podróży zapytana, z czym mi się ów sport kojarzy, odpowiedziałabym, że ze snobistyczną grą, w której atletycznie zbudowani zawodnicy w przyciasnych koszulkach z kołnierzykiem ganiają z kijem za piłką, poruszając się na koniach. Pewnie bym dodała, że zawodnicy mają poza tym kaski, obcisłe białe galoty, ochraniacze na łydki. Same konie lśnią w słońcu, również mają na nogach ochraniacze, a ich ogony są ciasno i krótko związane. Tak pewnie by wtedy wyglądała moja odpowiedź, choć nigdy nikt mi takiego pytania nie zadał, a i ja wiele o tej grze nie rozmyślałam (szczerze: wcale). Jednak w miarę zdobywania różnych informacji o krajach, które chcemy zobaczyć, w tym także o Pakistanie, dowiedziałam się, że to niekoniecznie tak musi być z tą grą. Odkryłam też, że w większości relacji z Pakistanu temat ten się pojawia. Tym więc, którzy czytając te słowa myślą „ o rany, znowu ktoś pisze o polo w Pakistanie, ile można?” mogę zaproponować ominięcie poniższego fragmentu. Zdaję sobie jednak sprawę, że wśród czytających tego bloga są osoby, które w tych miejscach są, nawet jeżeli wirtualnie, to tak jak i my po raz pierwszy. Być może innych relacji o grze polo w jej pakistańskim wydaniu nie czytali. My mecz polo widzieliśmy po raz pierwszy w naszym życiu i chętnie naszymi spostrzeżeniami się w tym miejscu podzielimy.

To, co o polo należy wiedzieć, to przede wszystkim to, że gra ta, uznawana za jeden z najstarszych sportów grupowych, wywodzi się ze starożytnej Persji, a pierwsze wzmianki o niej pochodzą nawet z VI w. p.n.e.! Polo było grą, przy pomocy której zaprawiała się perska kawaleria. Z biegiem czasu zaczęło się rozprzestrzeniać najpierw na tereny Bizancjum, następnie dotarło i na subkontynent indyjski, i do Chin. Dlaczego więc polo częściej kojarzy się z Wielką Brytanią niż z Persją? Wytłumaczyć to można rolą jaką niezaprzeczalnie Brytyjczycy odegrali w jej rozpowszechnieniu i sformalizowaniu. Stacjonujący w XIX w. w Indiach brytyjscy wojskowi szczerze zainteresowali się tą popularną w swojej kolonii rozrywką. W historię wpisały się takie postaci jak kapitan John Watson, który stworzył pierwszy zbiór spisanych zasady tej gry, czy dwaj wojskowi dżentelmeni: Robert Stewart oraz Joe Sherer, stacjonujący w Manipurze, których uznaje się za „odpowiedzialnych” za wprowadzenie polo do świata zachodniego. Samego Sherera określa mianem ojca współczesnego polo. Pod koniec lat 60-tych XIX wieku gra zawitała na ziemię brytyjską, skąd rozpowszechniła się dalej, między innymi do Ameryki. Mówi się, że współczesne polo, znane na zachodzie, wywodzi się właśnie ze wspomnianego Manipuru. Lecz to znane nam czasem z telewizji, czasem z ogólnych wyobrażeń polo nie do końca pokrywa się z tym, co można zobaczyć w Pakistanie. Tutaj mecze są podobno najbliższe swojej tradycyjnej formie. I o ile te, odbywające się w samym Gilgit czy na przełęczy Shandur mogą wykazywać jakieś podobieństwa do tych, które odbywają się na zachodzie – kaski, ochraniacze, tak puchar polo pod nazwaniem „Dr Muhammad Iqbal Bhullar Memorial Polo Tournament” na Fairy Meadows zdaję się mieć niewiele wspólnego z jakimkolwiek wyobrażeniami czy wiedzą o tym sporcie. To co od razu rzuca się w oczy, to strój grających. Uczestnicy dostali jedynie koszulki polo w dwóch kolorach (choć dla jednego widocznie zabrakło, co zastąpił różowym sweterkiem), nikt tu nie ma żadnych ochraniaczy, kasków, obcisłych spodni. Zdaje się, że pierwsza, panująca na „zachodzie” zasada, mówiąca o tym, że najważniejsze jest bezpieczeństwo zawodników i koni jakoś tu nie zdaje się funkcjonować. Tutaj mają czapki, które im w czasie gry spadają, a jedyne co im się utrzymuje na głowach to przewiązane przez czoło chustki. Koniki (w polo wierzchowce nazywa się „pony” – kuc, ale jest to po prostu nazwa tradycyjna) zaciągnięto do gry w przerwie pomiędzy transportowaniem ludzi czy sprzętu na trasie Tato – Fairy Meadows. Mecz nie ma tu 6 części, a jedynie dwie (to nas akurat nie zmartwiło), nikt koni w trakcie rozgrywki też nie zmienia. Wszystko toczy się płynnie.

Sam mecz polo jakoś nas na kolana nie powalił. To co nas jednak zafascynowało, to to co działo się przed meczem i tuż po nim. Tego nie da się opisać słowami, to trzeba zobaczyć! I Wy też macie tę możliwość! Wirujący w rytm muzyki Pakistańczycy, ruszający się często lepiej i płynniej od niejednej „czirliderki” są dla nas fenomenem tego spotkania. Jak pląsają tutejsze chłopaki możecie zresztą zobaczyć sami na filmie tutaj:

http://vimeo.com/26971443

Trzyosobowa orkiestra grała dalej, a pojedynczy panowie zgrabnie wirowali w rytm muzyki. Zgromadzeni dookoła widzowie płci męskiej wtykali im banknoty w kapelusze. My po prostu spakowaliśmy się i ruszyliśmy na wieczór do Bayal, by następnego dnia z rana pójść do bazy pod Nanga Parbat.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-08-12 17:19
Czytałam z wielkim strachem i obawą co będzie dalej ...
 
oboski
oboski - 2011-12-27 08:50
i nie każdy odważy się pisać o własnych słabościach...
:)
 
shangrila
shangrila - 2011-12-27 15:13
Chodzi o naszą agonię w upalnym kanionie? No, piszemy jak było, bez ściemniania! A przynajmniej się staramy :)
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013