Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Z Hindukuszu w Karakorum
Zwiń mapę
2011
25
lip

Z Hindukuszu w Karakorum

 
Pakistan
Pakistan, Gilgit
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 21554 km
 
Z Rumbur, niezwykłej doliny Kalaszy, wyruszyliśmy o 6 rano jeepem (czyli transportem publicznym) do Chitral. W miasteczku nasz security boy dołożył wszelkich starań, byśmy wsiedli w odpowiedni transport dalej. Chłopak się przejął, nie można temu zaprzeczyć. Chciał dobrze i na koniec jeszcze nas szczerze przerosił za całą sytuację – on przecież tylko musi wypełniać rozkazy. Poprzepraszani pożegnaliśmy się i wsiedliśmy w kolejnego jeepa, jadącego do Mastuj. Naszym celem był Gilgit, tam jednak wciąż nie ma bezpośrednich autobusów i należy jechać z przesiadką w malutkiej mieścince u podnóża gór. Zostaliśmy w niej na noc w uroczym hoteliku „Tourist Garden”. Byliśmy jedynymi gośćmi. Aż żal patrzeć jak takie sympatyczne miejsca upadają w związku z drastycznie spadającą liczbą turystów w Pakistanie. A w samym Mastuj, leżącym na popularnej trasie Gilgit – Chitral – Doliny Kalaszy turystów jest jeszcze mniej w związku z opisanym rozdział wcześniej obowiązkiem posiadania ochrony w kalaskich dolinach – z tego powodu wielu z tych tak naprawdę niewielu odwiedzających ten kraj po prostu rezygnuje z jechania do do tychże dolin, czyli często również z odwiedzenia Mastuj.

Kolejnego dnia wypadły 30-te urodziny Łukasza. Prawdę mówiąc nie bardzo mieliśmy jak to uczcić, bo większość dnia spędziliśmy w transporcie do Gilgit, a sam jubilat zupełnie nie nadawał się do niczego. Chłopak chyba przejął się „zmianą kodu-trójką z przodu” i poważnie niedomagał na żołądku, czemu towarzyszyły dreszcze, uczucie zimna (a jest gorąco) i inne atrakcje. Nafaszerowany lekarstwami przetrwał jakoś czternastogodzinną drogę przez góry, choć zażyty rano Loperamid przestał działać około piętnastej i sprawę uratował tylko postój na obiad. Sto lat, sto lat… Niech Ci gwiazdka pomyślności…

Ponieważ teren w Pakistanie jest, jaki jest – czyli bardzo podatny na zjawiska atmosferyczne, autobus kompanii NATCO nie mógł jechać bezpośrednio z Mastuj do Gilgit, gdyż w jednym miejscu droga jest całkowicie zalana. Trzeba nam było więc podjechać podstawionym jeepem, który miał być o 5.30 rano, a sobie wziął i pojechał wcześniej. Nie odczuwaliśmy komfortu psychicznego mając świadomość, że minuty mijają, nasz autobus ma odjechać o 6, a dookoła nic się nie dzieje. Ale na szczęście jesteśmy w Pakistanie, tu wiele jest możliwe i nie tylko my chcieliśmy zdążyć na ten autobus. Koniec końców o godzinie 6 transport się znalazł, a kierowcy właściwego autobusu czekali, poinformowani telefonicznie przez uczynnych rodaków. W autobusie zajęliśmy miejsca i ruszyliśmy w drogę, oferującą przepiękne widoki oraz liczne punkty kontrolne, na których każdy zagraniczny musi wysiadać i podawać swoje dane – cóż, tak to tu jest, chociaż czasami wysiadanie dosłownie co 10 minut robi się lekko uciążliwe.

Jednym z najbardziej widokowych punktów na tej trasie jest przejazd przez przełęcz Shandur – 3700 m n.p.m. Miejsce słynie nie tylko z urody ale przede wszystkim z odbywającego się tutaj raz w roku wielkiego festiwalu polo. Teraz jednak do festiwalu były jeszcze ze dwa tygodnie. Trochę smutno nam było, że omija nas okazja do obejrzenia meczu polo w Pakistanie ale może innym razem..

Po 12 godzinach jazdy, wymęczeni, a Łukasz szczególnie, dojechaliśmy do Gilgit. Zatrzymaliśmy się w znanym wśród podróżujących hotelu Madina. To chyba pierwsze miejsce na naszej trasie, gdzie zobaczyliśmy wielu gości zagranicznych, choć to i tak nie to, co było kiedyś. Dość szybko poszliśmy spać, by następnego dnia złożyć wizytę w lokalnym biurze paszportowym, celem przedłużenia naszych wiz.

Pamiętacie naszą sytuację: wywalczona w Nepalu wiza pakistańska jest tylko wizą tranzytową, na 15 dni. Jak jej typ mówi, upoważnia nas tylko i wyłącznie do przejazdu przez kraj, a nie tam do jakiś doznań turystycznych. Do widzenia. Jednak już w Islamabadzie udało nam się zdobyć pozwolenie na dodatkowe 7 dni. Papierek posiadamy, możemy go pokazać w tutejszym biurze paszportowym. Oczywiście domyślacie się (albo i nie, nie wiem), że nie zamierzamy tego robić ;) Dokumencik trzymamy tak na wypadek gdyby urzędnik stwierdził, np. „że to wiza tranzytowa, nie można jej w ogóle przedłużyć” – to my wtedy: „Ha! Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji” i wyjmujemy papierek zza pazuchy. Taki jest nasz chytry plan.

Z otrzymaną w Madinie mapką Giglit city, poświadczeniem, że u nich mieszkamy, kopiami paszportów i zdjęciami udajemy się spacerem do biura paszportowego. Tu cisza, spokój, petentów jak na lekarstwo więc od razu wchodzimy do odpowiedniego pokoju. Mamy wypełnić wnioski, w których wpisujemy że chcemy przedłużyć wizę o kolejnych 15 dni. Tak kalkulujemy, że tyle to chyba wystarczy. „Tylko 15 dni?” – upewnia się urzędnik. Potwierdzamy i mamy przyjść następnego dnia o 13.

Gdy tylko wychodzimy z biura dopadają mnie wątpliwości. Mówię do Łukasza, byśmy poprosili o więcej, bo możemy się nie wyrobić. Drogi są jakie są, a może nam się gdzieś jeszcze bardziej spodoba, a może choróbsko jakieś (to niestety okaże się prawdą, ale o tym kiedy indziej), a może kolejne osuwisko. Przedłużenie nic nie kosztuje, nic na tym nie stracimy, a będziemy spokojniejsi. Chiny przecież nie uciekną, oj nie. Udaje mi się Łukasza przekonać i wracamy do urzędu. Mówimy mniej więcej to co powyżej. Urzędnik kręci nosem, mówiąc [i to jest chyba dla mnie kwintesencja wszelkiego biurokratycznego działania w tym kraju :) ]: „Tak, ale macie wizę tylko na 15 dni (słowem nie wspomina o tym, że jest tranzytowa). Nie mogę Wam jej przedłużyć o więcej niż 15 dni”. I po chwili: „Mogę przedłużyć najwyżej o 20 albo 25 dni, ale nie o miesiąc”. To my poprosimy o 25 dni. Nanosi odpowiednią poprawkę na wniosek. A my pojawiamy się z bijącymi mocniej sercami o godz. 13 następnego dnia. A może zmieni zdanie, a może dopatrzy się, że to tranzyt… O godzinie 13 nasze paszporty oczywiście nie są gotowe do odbioru. Urzędnik dopiero zasiada do swojej powinności. Szczytuje wizę, czemuś tam się przygląda. Już oczyma wyobraźni widzę jak podnosi głowę i mówi: „Zaraz, zaraz, ale takiej wizy nie można…”. Ale nic takiego się nie dzieje. Po około pół godzinie wychodzimy z naszymi paszportami z pieczęcią na stronę, informującą, że oto nasz pobyt może trwać nie 15 a 40 dni :)

Uradowani i naprawdę pod wrażeniem pakistańskiej biurokracji kierujemy się z powrotem do hotelu, celem uczczenia naszego sukcesu. Nabywamy więc butelkę szampana, 2 piwa oraz ćwiartkę wódki… No dobra, nie nabywamy… Kupujemy za to owoce, które nie dość, że są tu pyszne to jeszcze niesamowicie tanie. I skoro już był jeden akcent z Monthy Pytona, to teraz pozwolę sobie na „coś z zupełnie innej beczki”! Wiecie jak się je mango? Mango stało się moim owocowym faworytem od pobytu w Indiach. I nie wstydzę się przyznać, tak mam odwagę to głośno powiedzieć (czyli napisać), że nie wiedziałam, jak się je je. Cóż, owoc jak owoc. Można rozkroić, obrać ze skórki i zjeść – tak i robiliśmy. Można, tylko że wtedy nie ma tak intensywnego smaku. Jest pewien rewelacyjny sposób na ten owoc, podpatrzony jeszcze w Delhi i sprawdzony przez nas. Instrukcja obsługi:

- nabyć mango,

- umyć,

- trzymając mango obiema rękoma ugniatać owoc paluszkami do momentu, aż będzie się miało wrażenie, że w środku owocu wszystko, łącznie z wielgachną pestką, pływa,

- zrobić dziurkę w skórce (o ile sama wcześniej nie powstała, w wyniku ugniatania palcami),

- wysysać owoc,

- (umyć twarz i ręce i ewentualnie zaprać ubranie).

Jedząc mango w taki sposób, a właściwie bardziej je pijąc, można prawdziwie poczuć jego niesamowity smak. Dla mnie to najfajniejszy sposób na jego zjedzenie. A może wiecie o jakiś innych sposobach na egzotyczne owoce? Chętnie je poznam, bo wierzę, że tak jak w przypadku mango, lokalne sposoby naprawdę pomagają wydobyć ich niezwykły smak. (O rany, ale mi zdanie jak z reklamy wyszło;)

Po południu zaczęliśmy się pakować i robić zakupy na treking (Gilgit to dobre miejsce na zrobienie zakupów w góry, na serio! Jedyne, co było problemem to oczywiście jakiś sos do makaronu, ale i taki udało się go tu znaleźć, poza tym są tu takie jakby mini hurtownie, gdzie o wiele taniej można kupić np. batoniki). Następnego dnia z rana udaliśmy się na treking pod przepiękną Nanga Parbat, ale by Was zbyt długą treścią nie męczyć, napiszemy o tym w kolejnym odcinku. Będzie i o tej górze, i o prawdziwym meczu polo, z którego też filmik będzie, i o „ukwieconych łąkach strojnych jak dziewczyny”. O innych sprawach też będzie, np. w czym Pakistańczycy są podobni do Polaków. Odkryliśmy pewną cechę.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-08-12 17:07
Urodzinowo - życzę zdrowia i wszystkiego najlepszego !
a mango spróbuję zjeść zgodnie z zaleceniem ...choć czy będzie to ten sam smak , mam trochę obawy :(
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013