Dzień X
Po dwóch godzinach marszu trafiliśmy do Yak Kharka, w której zostaliśmy już do końca dnia. Ceny, ku naszemu zdziwieniu, tylko odrobinę wyższe niż w Manang, obie miejscowości są jednak połączone wygodną ścieżką. Przyszło nam na myśl, że gdy w przyszłości droga do Manang zostanie w końcu przebita wśród skał doliny Marsyangdi, poprowadzenie jej do Yak Kharka i dalej pod przełęcz Thorung La stanie się kwestią czasu – a treking wokół Annapurny skróci się do nędznych trzech dni marszu. Tylko że wówczas mało kto pojawi się w tym regionie Himalajów, a hotele istniejące teraz na całej trasie stracą kompletnie rację bytu.
Dzień XI
Yak Kharka i wszystkie miejscowości leżące w górę doliny nie są wsiami istniejącymi tu od początku. Powstały wyłącznie by zapewnić nocleg turystom i składają się wyłącznie z hoteli i małych sklepów. Za Yak Kharka minęliśmy składające się z pojedynczych budynków Churi Leder i Leder, za którymi dolina prowadzi pod Thorung La. Czeka nas jeszcze przejście przez kamieniste osuwiska, później na drugą stronę rzeki i po godzinie trafiamy do Thorung Phedi. To kolejne, małe osiedle kilku budynków, tworzących dwa hotele. Znaleźliśmy przyzwoity pokój z łazienką za 200 rupii i większość dnia spędziliśmy w jadalni, gdzie zebrała się się duża, międzynarodowa ekipa. Wieczorem, gdy temperatura spada, obsługa przyniosła do sali elektryczne ogrzewacze – Bóg raczy wiedzieć skąd mają wystarczającą ilość energii w takim miejscu.
Śpimy w hotelu położonym na wysokości 4550 metrów. W pewnej chwili przychodzi refleksja, że nocujemy w miejscu położonym wyżej nież szczyt alpejskiego Matterhornu. Tymczasem tu gdzie jesteśmy wcale sie tego nie czuje. Ot, kamienista dolina i kilka zabudowań na jej stokach. Dotychczas wędrowaliśmy raczej w odosobnieniu, dziś jednak dołaczyła do nas duża fala turystów idąca do tego miejsca. Obecność kilkudziesięciu osób siedzących dokoła nadaje Thorung Phedi klimat niemal schroniskowy. Nieco po nas trafiają tu trzej ciekawi chłopcy. Każdy z nich idzie w trampkach, na ma nogach szorty, pod nimi zaś – cętkowane leginsy z lycry. Wyglądali na kapelę punk rockową przebywająca tu na wakacjach lub ofiary zakładu, na który zgodzili się po pijanemu. Trójka dżentelmenów nie była odosobniona. Pomimo zalegającego w górze śniegu śmiałków idących na przełęcz w adidasach nie brakuje, o czym możemy zaświadczyć.
Dzień XII
Nazajutrz wróciła zła pogoda, która przyniosła opad śnieg powyżej schroniska. Tego dnia w ciągu godziny pokonaliśmy 300 m wysokości, jakie dzieliły nas od High Camp Hotel na 4800 m.
Szef tego miejsca okazał się mało przyjemny, od razu ucinając dyskusję o cenie pokoju „zniżek nie ma” i pokazując nam plecy. Na szczęście jego obsługa była dużo sympatyczniejsza. Dostaliśmy za 100 rupii od osoby pokój w jednym z budynków. W tym surowym miejscu nie ma za wielu wygód, ale cieszymy się z trzech łóżek i kawałka własnej przestrzeni. Nepalscy przewodnicy i tragarze dostają ogrzewaną salę z telewizorem w centralnym budynku hotelu, turyści muszą zadowolić się zimnymi pokojami, gdzie przez szczeliny w drzwiach wpada śnieg, a woda przypadkowo rozlana na podłodze szybko zamarza. Na szczęście jest ogrzewana piecem jadalnia, w której wieczorem gromadzą się goście.
We dwójkę zdecydowaliśmy się na wycieczkę aklimatyzacyjną na lekko. Pierwotnie planowaliśmy podejść na około 5100 m. Na tej wysokości natknęliśmy się niespodziewanie na budynek oznaczony jako „Tea House”. Całkowite zachmurzenie i prószący od czasu do czasu śnieg nie zachęcały do marszu, ale po półtorej godziny, gdy byliśmy gotowi już wracać, dostrzegliśmy wyżłobiony na śniegu napis „Pass – 1h”. Idziemy? Idziemy! Droga była ciężka, nawet na lekko, widoków dokoła właściwie brak. Dalej teren stał się łagodniejszy, przechodząc w kamienne rumowiska zaściełające obszar między masywami Yakawa Kang i Khatung Kang. Drogę wskazywały metalowe pręty wbite dość gęsto w ziemię. Tuż pod przełęczą na chwilę ukazuje się słońce i robi się ciepło, gdy jednak docieramy na miejsce śnieg zaczyna padać i wiatr wiać ze zdwojoną siłą.
Na miejscu czekała na nas tablica oznajmiająca, że osiągnęliśmy Thorung La, 5416 m oraz… zbudowany z kamieni kolejny „tea house”. No cóż, wygląda na to, że idąc popularnym nepalskim szlakiem trudno być sam na sam z górami, nawet w takim miejscu. Oboje byliśmy nieco zawiedzeni, widok sklepu z herbatą i batonikami w najwyższym punkcie naszej podróży był dla nas esencją tego, jak skomercjalizowane są regiony trekingowe Nepalu. Chwila odpoczynku, kilka zdjęć i już schodziliśmy do schronu. Powrót nie był łatwy, śnieg bił prosto w twarz, ścieżka była zasypana tak, że momentami trudno ją było dostrzec, wróciliśmy jednak bez problemu. Razem z nami dotarła do hotelu, idąc od dołu, duża ekipa Polaków. Była to jedenastoosobowa grupa trekingowa, którą prowadził Jacek Jawień, alpinista znany z wypraw zimowych w Himalaje. Pogoda przez cały czas paskudna, nie tracimy jednak nadziei, że nazajutrz uda się wrócić na przełęcz z plecakami.
Dzień XIII
Ola i Iza planowały wczesne wyjście o 5.00 rano, by stanąć w najwyższym punkcie około 8.00. Dla mnie wejście na Thorung La miało być punktem pośrednim, jeszcze przed przyjazdem w Himalaje przyszło mi do głowy, że możliwe byłoby zrealizowanie wejścia na moje pierwsze 6 tysięcy – Khatung Khang (6484) lub sąsiedni Tilicho Peak (6180), górujące nad przełęczą od południa. Padający przez cały dzień śnieg nie dawał nawet cienia nadziei na rozpogodzenie, ale o dziwo, gdy o 11 wieczorem wychyliłem głowę z pokoju, ujrzałem bezchmurne niebo. Pogoda po prostu odwróciła się o 180 stopni w ciągu godziny lub dwóch! Ubrałem się i samotnie wyszedłem o 23.30 na przełęcz, zamierzając o świcie wejść na któryś z górujących nad nią wierzchołków. Wcześniej umówiłem się z Olą i Izą, że zostawię tam wiadomość, ukrytą między kamieniami w ścianie „tea house”.
Dwugodzinne podejście odbywało się w fantastycznej ciszy i przy świetle księżyca. Wokół było tak jasno, że mogłem zgasić latarkę bez obawy zgubienia drogi. Na przełęczy pustka, ukryłem zbędne rzeczy między kamieniami i ruszyłem w stronę wierzchołka. Niestety, wczorajsza niepogoda uniemożliwiła rekonesans i nie miałem pojęcia w którym miejscu można wydostać się się na grań prowadzącą na szczyt Tilicho Peak. Próbowałem po omacku, lawirując wśród kamienistych moren, po których marsz okazał się wysiłkiem. Cienka warstwa świeżego śniegu przykryła kamienie, po których co chwila się ślizgałem. Niewielki grzbiet wyprowadził mnie na śnieżne zbocze, które wymagało założenia raków, dźwiganych na tę okoliczność przez ostatnie dwa tygodnie. Niestety, wcale nie było łatwiej, marsz z „żelazami” na nogach po stromym zboczu okazał się ekwilibrystyką. Co chwilę ześlizgiwałem się z kamieni, które i na zboczu pokrywała cienka warstwa białego puchu. Stok stawał się coraz bardziej stromy i niebezpieczny, kluczyłem w poszukiwaniu łatwego wejścia na grań – bezskutecznie. Niestety, brak znajomości topografii góry oznaczał w tych warunkach klęskę, a księżyc jak na złość zaszedł w chwili, gdy wyruszyłem spod „tea house”. Na takich beznadziejnych poszukiwaniach minęły ponad dwie godziny, byłem już porządnie zmęczony, w dodatku odgłosy schodzących z przeciwległego wierzchołka lawin nie dodawały mi animuszu. Zrezygnowałem. Po własnych śladach wróciłem w pobliże miejsca gdzie zostawiłem bagaż i owinąwszy się śpiworem próbowałem się zdrzemnąć. Około piątej wzeszło słońce i góry okryły się wspaniałymi kolorami.
Ola pojawiła się na miejscu trzy godziny później, Iza krótko za nią. Spędziliśmy na przełęczy ponad godzinę – wspólne zdjęcia, kubek herbaty, podziwianie widoków. Na szybę tea shopu trafiła naklejka „Solidarni z Tybetem” oraz logo Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Usiedliśmy by odpocząć i podziwiać widoki, jakie otwierały przed nami góry i wschodzące słońce. Docierali do nas kolejni turyści, tragarze i przewodnicy. „Namaste!” – krzyknął jeden siadając obok. „Happy New Year!”. Na przełęczy Thorung La stanęliśmy pierwszego dnia nepalskiego roku 2068.
Potem zaczęliśmy długie, ponad 1500-metrowe zejście w stronę Muktinath. Idąc ścieżką na zachód wchodziliśmy coraz głębiej w Mustang, niegdyś niezależne królestwo, obecnie jedną z prowincji Nepalu. Krajobraz po tej stronie przełęczy jest dużo bardziej surowy – deszcze z południa Himalajów docierają tu nieczęsto, zatrzymywane przez wielki masyw Annapurny, dolina do której schodziliśmy przypominała więc bardziej pustynny Tybet, niż zielone lasy, które widzieliśmy u podnóża gór dwa tygodnie temu. Po południu dotarliśmy do Muktinath, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg.