Dzień VII
Za Manang nasza droga prowadziła wyjściem w południowe odgałęzienie doliny, schodząc z głównej drogi do Thorung La. Przed wejściem na przełęcz zamierzaliśmy odbić na 3-dniowy treking w stronę jeziora Tilicho, jak twierdzi nepalska informacja turystyczna, najwyżej położonego jeziora na świecie. Mieliśmy grube wątpliwości czy taka reklama jest prawdą. Z pomocą w naszych dociekaniach przyszła strona www.highestlake.com, która bez litości detronizuje Tilicho. Okazuje się, że nie tylko w innych górach świata, ale i w samym Nepalu znajdują się jeziora wyżej położone, o nich jednak nikt jakoś nie pamięta. Tym najwyższym jest niewielki zbiornik wodny położony na zboczach Ojos del Salado, najwyższego wulkanu na świecie. Niewielkie jeziorko znajduje się tam na wysokości 6390 m, a więc bagatela, prawie półtora kilometra wyżej niż Tilicho, którego lustro ledwo przekracza 4900 m. Niemal równie wysoko jak argentyńskie, położone jest niewielkie jeziorko Lhagba w niedalekim Tybecie, w masywie Everestu. A żeby nie szukać daleko – Panch Pokhri w nepalskiej dolinie Khumbu przewyższa Tilicho o skromne pół kilometra. Mino to wiele przewodników, map i tablic informacyjnycvh kłamliwie nazywa Tilicho najwyższym na Ziemi, zawyżając czasem jego wysokość do 5200 m. Dzięki temu przybywający w to miejsce turyści mogą chwalić się osiągnięciem rekordowego miejsca. To nic, że jest rekordowe wyłącznie w ich mniemaniu.
Jezioro Tilicho to również nasz narodowy akcent. W 2007 roku pięcioosobowa grupa płetwonurków z Polski dokonała najwyższego w historii naszego kraju nurkowania, w tym miejscu właśnie. Przedsięwzięcie to do łatwych nie należało. Poza przetransportowaniem dużych ilości sprzętu na wysokość 5 kilometrów, wiązało się to z e stosowaniem długotrwałych procedur wynurzania, na tej wysokości dużo łatwiej bowiem o tzw. chorobę dekompresyjną, która dopada nurków przy zbyt szybkim wypłynięciu na powierzchnię.
Droga z Manang prowadziła do wsi Khangsar. Za nią trafiamy na tablicę podpowiadającą, że w głąb doliny prowadzą dwie ścieżki: dolna i górna. Chwilę później spotkaliśmy parę Anglików, których mapa wskazywała, że dolna ścieżka zaczyna się tuż za miejscowością. Weszliśmy na dość niewyraźny, zarastający szlak biegnący tuż nad rzeką. Niestety, wyprowadził nas na manowce i po dwóch godzinach, gdy ścieżka urwała się, czekała nas wspinaczka ok. 300 m przez zarośla, w osuwającym się piargu. Zanim stanęliśmy na właściwej drodze minęły ponad dwie godziny nieprzerwanego czołgania się w trudnym terenie – bez wątpienia będzie to najtrudniejszy moment naszej wędrówki wokół Annapurny.
Gdy znaleźliśmy się na górze odkryliśmy, że wspomniane na tablicy informacyjnej dolna i górna ścieżka rozdzielają się dopiero w tym miejscu. Pierwsza prowadzi przez niebezpieczne osuwisko. Sam jego widok zniechęca do przejścia. Ta druga wspina się jednak na prawie 5 tysięcy metrów, co w naszym stanie, po wyczerpującym przeciskaniu się przez zarośla, wydaje się nieosiągalne. Zapada decyzja – dolną, bo krócej. Osuwiska pokrywają wielkie zbocze, każdy krok grozi zjechaniem po stromym stoku. Najbardziej niebezpieczne są jednak przejścia między rozsypującymi się skałami, gdzie szlaku prawie nie widać spod stert kamieni. Po około godzinie nerwowego marszu docieramy w bezpieczniejszy teren. Potem jeszcze 30 minut i trafiamy do hotelu Tilicho Base Camp.
Miejsce to jest najbardziej odległym od cywilizacji jakie widzieliśmy w tych górach. Ceny są tu powalające, warunki do spania – mocno spartańskie. W nocy temperatura w pokoju spada poniżej zera, błogosławimy więc puchowe śpiwory.
Dzień VIII
Poranek to wyjście nad Tilicho. Droga okazała się znacznie lepsza niż szlak przez osuwiska z poprzedniego dnia, trawersując długie zbocze, za którym znajduje się jezioro. Najtrudniejszym odcinkiem było, paradoksalnie, rozległe pole śnieżne pod koniec.
Gdy dotarliśmy na miejsce nasze twarze, choć nie widzieliśmy tego, musiały wydłużyć się ze zdziwienia. Jezioro rzeczywiście znajdowało się przed nami, ale… pokrywał je całkowicie lód i bielutka warstwa świeżego śniegu. Z panoramy na szmaragdową taflę Tilicho tym razem więc nici, choć byliśmy szczęśliwi wiedząc, że tego ranka pobiliśmy oboje nasz rekord wysokości, przekraczając 5 tysięcy metrów, na których znajduje się morena odgradzająca jezioro. Dla Izy rekordowym było wejście na Kala Pattar, punkt widokowy na Everest, podczas poprzedniego trekingu.
Podejście ze schroniska nad Tilicho to 900 metrów. Zaliczyliśmy je, przy małym obciążeniu i z dobrą aklimatyzacją, w niecałe 3h.
Dzień IX
Wieczorem i w nocy dolinę opanowała śnieżyca, zdecydowaliśmy się więc na powrót dolną ścieżką, mniej bezpieczną, ale za to znaną nam i biegnącą znacznie niżej. Przejście przez osuwisko okazało się łatwiejsze gdy szliśmy w stronę Manang, choć gdy słońce zaczęło ogrzewać stok nad nami, z góry zaczęły spadać kamienie. Jeden z nich trafił Olę w nogę, na szczęście lekko. Szybko trafiamy nad Kanghsar, nie mogąc uwierzyć, że przedwczoraj dotarcie tutaj zajęło nam tyle czasu i zabrało mnóstwo sił. W pobliskim hotelu Tilicho Peak jemy obiad i zaczynamy zejście mało uczęszczaną ścieżką w stronę wsi Yak Kharka, do głównej doliny. Prowadzi nad Khangsar. Po drodze trafiamy między opuszczone zabudowania, wyglądające jak dawna wieś, w jednym z domów Ola znalazła buddyjski bęben modlitewny.
Dalej ścieżka niknie wśród zarośli, znaleźliśmy ją prowadząca wzdłuż kamiennego muru ogradzającego pastwisko na zboczu góry. Około czwartej po południu stanęliśmy wreszcie na krawędzi doliny, skąd rozciągała się panorama na masyw Annapurny, Manang i dolinę prowadząca w stronę Tilicho. Po raz pierwszy ujrzeliśmy też przełęcz Thorung La, główny cel naszego trekingu. Chwilę trwały poszukiwania ścieżki, która sprowadziła nas w dolinę na północ. Schodziliśmy przez brzozowe zagajniki, omijając leżące na drodze płaty śniegu. W oddali widać już było nasz cel, Yak Kharka, ale gdy dotarliśmy na dno doliny natknęliśmy się na namioty. Mieszkał w nich młody Tybetańczyk, który bez ceregieli zaprosił nas, byśmy zostali. Zdecydowaliśmy się na nocleg. Tybetańczyk szybko robi nam miejsce w dwóch namiotach, damska część zespołu śpi w jednym, Łukasz w drugim.
Nasz gospodarz nazywał się Abu i był Tybetańczykiem. Wraz z rodziną mieszkał w Manang, jednak przez cztery miesiące w roku, w sezonie wiosennym i jesiennym, rozkładał prowizoryczny sklepik pod gołym niebem. Jego nielicznymi klientami byli turyści wracający z trekingu do jeziora Tilicho, miejsce było jednak położone z dala od wsi, co tego wieczoru uratowało nam skórę. Gdy słońce zaszło temperatura spadła poniżej zera i tylko niewielki piecyk zmontowany z blachy, na którym gospodarz przyrządzał posiłki, dawał nam odrobinę ciepła. Na wysokości 4 tysięcy temperatura wrzenia wody spada do ok. 90 stopni, Abu używał więc szybkowara, w którym ugotował makaron z warzywami.
Abu kładł się spać krótko po zachodzie słońca, o siódmej byliśmy więc już w śpiworach. Wstaliśmy po dwunastu (!) godzinach snu. Żartował, że zimą jego rodzina także chodzi spać wraz ze słońcem, czyli o 4.30 po południu, ciekawe więc ile wówczas przesypiają? Rankiem, za pomocą noża khukri, porąbał szybko nieco drewna i ugotował nam owsiankę. Godzinę później zaczęli nas mijać turyści, którzy spędzili noc w Tilicho Peak Hotel. Gdy zobaczyli miejsce w którym spaliśmy, żałowali że nie przyszli tutaj, właściciel hotelu był bowiem okropny. Cóż, wygląda na to, że mieliśmy szczęście spotykając Abu. Jeśli kiedykolwiek będziecie schodzili znad jeziora Tilicho i traficie do młodego Tybetańczyka, mieszkającego w namiocie nad rzeką powyżej Manang, przysiądźcie na chwilę i pozdrówcie go od trójki Polaków którzy spędzili u niego noc!