Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    W 72 godziny przez Pakistan
Zwiń mapę
2011
25
lut

W 72 godziny przez Pakistan

 
Pakistan
Pakistan, Quetta
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 12722 km
 
Znaleźliśmy się więc na wschodnich rubieżach Iranu, w rejonie zamieszkałym przez Beludżów, żyjących na pograniczu Iranu, Pakistanu i Afganistanu. W rejonie który, jeśli wierzyć przewodnikom i ostrzeżeniom ambasad, należałoby omijać szerokim łukiem, przebywanie tu grozi bowiem porwaniem lub czymś gorszym. Pobliskie przejście graniczne jest jednak jedynym dostępnym dla cudzoziemców jadących lądem do Pakistanu i Indii, klasyczną drogą z Europy. Tak się przynajmniej dowiedzieliśmy, gdyż do czasu kiedy zaczęliśmy planowanie tej podroży nie wiedzieliśmy o istnieniu jakiejkolwiek „klasycznej” drogi w tamtym kierunku. No cóż, nie zawsze można być oryginalnym. O samym Zahedanie krążą straszne informacje: że lepiej nie przebywać tu dłużej niż potrzeba na przesiadkę, że zaraz po przyjeździe otrzymuje się tu policyjną eskortę, że lepiej nie ufać nikomu. Trafiliśmy tu przygotowani na najgorszy „hardcore”. Ten etap naszej drogi postaramy się opisać bardziej szczegółowo w nadziei, że będzie pomocny tym, którzy wybiorą tą samą drogę w przyszłości.

Po wyjściu z autobusu naszym oczom ukazał się schludny terminal, niczym nie przypominający peryferii azjatyckiego kraju. Nieliczni pasażerowie ubrani byli w pakistańskie „piżamy”, tradycyjne shalwar kameez, czyli koszule do kolan i spodnie. Dworzec był niemal pusty. Szybko odnaleźliśmy postój taksówek i ustaliliśmy z kierowcą cenę 7 dolarów od osoby za dowiezienie do granicy, odległej stąd o prawie 90 km. Przez 20 minut czekaliśmy na komplet pasażerów. Jak na złość, z przyjeżdżających autobusów wysiadały zawsze zespoły 4 lub 5 podobnie ubranych mężczyzn, z podejrzanie wielkimi pakunkami, którzy od razu wypełniali pojedynczą taksówkę i znikali. Siedzieliśmy sami obserwując ich ruch, aż w końcu przesadzono nas do innego samochodu, w którym czekało już dwóch Beludżów. Ruszyliśmy.

Komplikacje zaczęły się za miastem. Szybko trafiliśmy na posterunek irańskich żołnierzy i obowiązkową kontrolę paszportów. Na kolejnym punkcie, kilka kilometrów dalej, nasze pojawienie się wywołało poruszenie wśród załogi. Dowódca, po sprawdzeniu naszych papierów zdecydował o przydzieleniu nam eskorty w postaci jednego wojskowego, który bezceremonialnie wgramolił się do taksówki, zgniatając starszego mężczyznę siedzącego z przodu. Od tej chwili kontrole zdarzały się jeszcze kilka razy, kierowca musiał zbaczać z szosy do leżących w szczerej pustyni checkpointów i czekać tam po kilka minut. Dotarcie do granicy zajęło nam dzięki temu prawie półtorej godziny. Nasza „eskorta” wysiadła kilka kilometrów wcześniej, a nas kierowca wysadził przed bramą posterunku. Mrucząc coś o długim oczekiwaniu wziął od nas o dolara więcej, ale nie protestowaliśmy. Szybko skierowaliśmy się do wnętrza.

Jedyne międzynarodowe przejście irańsko-pakistańskie było zespołem baraków, przed którymi kłębił się spory tłum. Wytrzeszczyliśmy oczy widząc kolejkę ponad dwustu Beludżów, wszystkich w tradycyjnych „piżamach”, czekających do odprawy. Wyglądało to, jakby mieli tu spędzić jeszcze trzy dni. Jeszcze przed wejściem wypatrzył nas strażnik i bez ceregieli zaprowadził na czoło kolejki. Trudno było nie załamać rąk nad losem ludzi, zmuszanych tu do czekania w tak nędznych warunkach (gdzie ta herbata na przejściu z Kurdystanem!), cieszyliśmy się jednak że nie dzielimy ich losu.

Opuszczenie Iranu trwało kilka minut, tyle co skanowanie paszportu i wbicie w niego pieczątki. Po chwili byliśmy po drugiej stronie. Tam naszym oczom ukazała się podobna, mniejsza kolejka, stojąca pod gołym niebem. Strona pakistańska składała się z nieokreślonej ilości, chaotycznie rozrzuconych budynków. Błotnista droga prowadziła w pobliże jednego z nich, dokąd od razu wywołał nas jakiś mężczyzna. Po stroju, („piżama” plus sweterek) trudno było rozpoznać w nim urzędnika. Jeszcze przed wejściem do padł nas młody cinkciarz oraz lokalny właściciel autobusu jadącego do Quetty. Ten pierwszy przypominał nad natarczywie o wymianie pieniędzy, ten drugi jeszcze natarczywiej wciskał bilet na autobus za 3000 rupii. Byliśmy zbyt zakręceni by ocenić ich oferty, kazaliśmy im więc czekać. W Pakistańskim urzędzie celnym, mającym postać ciemnego baraku, czekała nas krótka kontrola połączona ze zrobieniem zdjęcia. Słysząc słowo „turist” nikt nie pytał o zawartość plecaków. Urzędnik kazał nam przejść do innego budynku. Jakiś strażnik machnął na nas byśmy wsiedli z nim do samochodu i podjechaliśmy do jakiś zabudowań, położonych trzysta metrów dalej. Wokół pełno było, jeżdżących lub stojących na poboczu, słynnych, kolorowych ciężarówek.

I tu zaczęły się schody. Znaleźliśmy się bowiem w biurze dowódcy warty(?), który zdecydował, że w czternastogodzinnej drodze do Quetty musi nam towarzyszyć eskorta, szosa biegnie bowiem 30-60 kilometrów od terytorium afgańskiego, przez pustynię gdzie grasują przemytnicy broni i opium. Miał nam towarzyszyć w drodze żołnierz. I to oczywiście my mieliśmy zapłacić za jego bilet! Nasz argument, że nie prosiliśmy o opieki i że transport ochroniarzowi powinien zapewnić rząd pakistański, do wojskowych najwyraźniej nie docierał. Autobus odjeżdżał z pobliskiego Taftan, pozostałe do odjazdu 2,5 godziny mieliśmy spędzić w murach posterunku. Chwilę później podszedł do nas kierowca samochodu którym tu przyjechaliśmy, jak się okazało taksówkarz, domagając się 100 rupii za podwiezienie. Ponad dolar za przejechanie 300 metrów? Przecież gdybyśmy wiedzieli, przyszlibyśmy piechotą! Słowo na „s” cisnęło nam się na usta, ostatecznie daliśmy mu 50 rupii. Był zły, ale skłamaliśmy, że więcej nie mamy.

Mieliśmy dużo czasu by rozejrzeć się po budynku. Wokół zamkniętego dziedzińca znajdowały się ciemne pomieszczenia, zamykane kratami, zza których wystawały twarze więźniów zamkniętych w tym straszliwie nędznym areszcie. Wokół walały się resztki samochodów. Dowódca rezydował w pokoiku 3 x 3 metry, przez cały czas redagując jakieś tasiemcowe pisma. Dobrze, że mieliśmy choć dostęp do toalety, o herbacie czy jedzeniu nie było bowiem ani słowa. Cały posterunek był esencją pakistańskiej biurokracji i panującej tu mañany. Nikt się nie spieszył, każdy miał czas usiąść i pogadać. Także i my przybraliśmy spokojny nastrój wiedząc, że inaczej tu po prostu nie można. Wreszcie nadszedł nasz czas. Wraz z żołnierzem przydzielonym nam do ochrony wsiedliśmy do kolejnego samochodu, by udać się do pobliskiego Taftan. Tym razem kurs był bezpłatny.

Taftan poraża swoim widokiem. Gdy wysiedliśmy na głównym skrzyżowaniu miasteczka, ujrzeliśmy szereg budynków otaczający plac, pełniący funkcję targu. Syf i śmieci porażały swoim widokiem. W zaniedbanych budynkach wokół mieściły się małe sklepiki z niewyszukanym asortymentem produktów. Gdy się pojawiliśmy skierowało się ku nam około setki spojrzeń facetów siedzących, kucających lub leżących wokół i uwierzcie – nie chcielibyście czuć takich spojrzeń i widzieć takich twarzy blisko siebie. Obecność żołnierza wcale nie dawał nam spokoju, gdyż ten nie odstępował nas ani na krok i zaganiał do punktu, przed którym stał już autobus.

Czekających na pasażerów pojazdów było kilka, podobnie jak punktów sprzedaży biletów. W tym do którego trafiliśmy, siedzący za ladą gruby Pakistańczyk od razu przystąpił do wypisywania nam biletu. Po chwili padła cena 4000 rupii. Zorientowaliśmy się, że dopłacamy za naszego „opiekuna”, zaczęliśmy więc głośno protestować. „OK, OK, no problem”. Cena spadła do 3400, a więc 20 dolarów od osoby. Przyznajemy szczerze: nie mieliśmy pojęcia jaka powinna być kwota od osoby. Na pewno znalazłoby się to w relacjach innych podróżników w internecie, lecz my po prostu nie pomyśleliśmy o sprawdzeniu tego. Nie sądziliśmy też, że trafimy na Dziki Zachód. Wtedy wyciągnęliśmy kwitek jaki dał nam właściciel autobusu na granicy mówiąc „tamten dawał nam cenę 3 tysiące”. „OK, OK, 3 tysiące”. Zapłaciliśmy. Jesteśmy pewni, że właściciel skosił nas na dużą sumę, może nawet dwukrotnie windując cenę i doliczając bez naszej wiedzy bilet żołnierza do tej sumy. Nie rozpaczaliśmy jednak. W lokalnej piekarni kupiliśmy chleb, rodzaj placka podobny do irańskiego pieczywa i coś do picia. Nasze plecaki wylądowały na dachu, przykryte solidną płachtą, my zaś dostaliśmy wygodne miejsca. Ruszyliśmy punktualnie. Jeszcze tylko honorowa runda dokoła placu i byliśmy w drodze.

Autobus którym jechaliśmy był przestronnym modelem, niespotykanym w Europie, z szybą przypominającą kabinę statku kosmicznego. Wnętrze mieściło trzy rzędy foteli. Oprócz kierowcy jechało w nim jeszcze dwóch mężczyzn, pracujących najwyraźniej jako pomocnicy, rozdawali wodę, sprawdzali bilety, wyszukiwali miejsca pasażerom. Oprócz nich podróżowało z nami jeszcze dwóch chłopców pełniących mniej więcej podobne role. Niezwykłe, że do pracy jaką w Polsce wykonałaby z powodzeniem jedna osoba, tu potrzeba było czterech. Pasażerami byli wyłącznie mężczyźni, na szczęście Ola, jeśli ściągała spojrzenia, to tylko przez chwilę. Ten wieczór przyniósł nam pierwszą lekcję pakistańskiej etykiety. Odgłosy wokół nas oznajmiały, że głośne chrząkanie, bekanie a nawet dyskretne plucie na podłogę lub do przygotowanych wiaderek jest tu w jak najlepszym guście. Na postojach zaś obserwowaliśmy, jak zgrabnie dokonują toalety nasi towarzysze. Pakistańczycy, chcąc skorzystać z toalety (jak to się wspaniale określa u nas), odchodzą jedynie na kilkanaście kroków i kucają (niezależnie od potrzeby), korzystając z osłony jaką daje długa pakistańska koszula. Wygląda na to, że wszystkie czynności związane z higieną odbywają się tu prosto i bez ceremonii. Zaznaczamy, że oprócz Oli nie było z nami żadnej kobiety. W ogóle w Beludżystanie widok kobiety na ulicy to rzadkość. Jadące tą trasą podróżniczki mogą więc nie czuć takiego komfortu.

Droga prowadziła przez piaszczystą pustynię i poza piaskiem i kamieniami z okien nie widać było NIC. Co jakiś czas mijaliśmy maleńkie wioski, a co godzinę lub dwie posterunki wojskowe. Na tych ostatnich nasz „opiekun”, który szczęśliwie trzymał się z dala od nas, wyciągał Łukasza, każąc wpisywać nas do pożółkłych zeszytów. Zaglądając do kolejnych spisów można było stwierdzić, że mimo rzekomego zagrożenia czyhającego na tej trasie na cudzoziemców, każdego dnia przejeżdżała tędy przeciętnie jedna osoba. Z uśmiechem odnaleźliśmy w rejestrach naszego teherańskiego kolegę Alessia! Przejeżdżali samotnie i w kilkuosobowych grupach, w drodze do Iranu bądź Indii.

Im dalej na wschód tym bardziej autobus się zapełniał. Na zewnątrz rozpętała się burza piaskowa. Na kolejnych przystankach nasz opiekun, podchodząc do nas, słabym angielskim dopominał się o kilkaset rupii na powrót do Taftan, co oburzyło nas ostatecznie. Nie wierzyliśmy, że jego szef nie zadbał o zakup biletu, a nawet jeśli to nie zamierzaliśmy dokładać do niego z naszych bardzo już skromnych środków. Na jednym z posterunków żołnierz wysiadł wraz z Łukaszem i po kolejnym spisaniu danych oznajmił, że tu zostaje i prosi o pieniądze na powrót. Ostry komentarz i wyjście z posterunku wystarczyły za odpowiedź i potem mogliśmy już zasnąć na kilka godzin.

Obudziła nas…cisza. Gdy wyjrzeliśmy przez szyby autobus stał na małym podwórzu, kierowca i obsługa zaś spali po kątach. Pada deszcz. Pasażerów ani śladu. Na zewnątrz jakieś zabudowania. Co u licha? Szybko okazało się, że jesteśmy już w Quettcie, a uczynni Pakistańczycy, widząc że śpimy, nie budzili nas. Szybko zebraliśmy się i ruszyliśmy na poszukiwania dworca. Droga przez brzydkie i zalane deszczem miasto odnaleźliśmy dzięki pomocy kilku osób. Ostatnią z nich był policjant, który nieproszony zsiadł z roweru i odprowadził nas kilkaset metrów na stację. Po drodze doradzał byśmy uważali, bo to przecież Beludżystan i Beludżowie, który nie są ludźmi, tylko zwierzętami, jak osły… Sympatyczny funkcjonariusz był Afgańczykiem z Heratu, co trochę tłumaczyło jego punkt widzenia. Na pożegnanie zapytał czy nie próbowaliśmy afgańskiego opium, ale gorąco zaprzeczyliśmy.

Na stacji potwierdziły się nasze informacje. Do Lahore, leżącego przy granicy z Indiami, jechały dwa pociągi: o 10 i 12. Mieliśmy ponad trzy godziny by zdobyć bilety na drugi z nich; pierwszy, sądząc po kolejkach do kasy był poza naszym zasięgiem. Zależało nam przy tym na skorzystaniu ze zniżki jaką pakistańska kolej oferuje cudzoziemcom. W tym jednak celu należało odnaleźć biuro odpowiedzialne za jej udzielenie.

Po krótkim zwiadzie Łukaszowi udało się odnaleźć budynek, leżący za murem, naprzeciwko stacji. Wnętrze było ciemne, na całej stacji zgasło właśnie światło. Wewnątrz zimnych pokojów bezrobotni urzędnicy przechadzali się między biurkami pełnymi starych formularzy. Na szczęście szybko udało się zlokalizować właściwy pokój w którym, po niespełna półgodzinnym oczekiwaniu, otrzymaliśmy formularz uprawniający nas do zniżki 25% na podróż do Lahore. Jeśli kiedykolwiek zdarzy się Wam jechać koleją przez Pakistan pamiętajcie, że jej zdobycie jest dość proste. Musicie znaleźć na stacji biuro zwane „Commercial branch” (tak nazywało się w Quetcie) i poprosić o wystawienie formularza. Potrzebne będą tylko Wasze paszporty, całość zaś nie powinna zająć dużo czasu. Przynajmniej w teorii.

Po załatwieniu formularza ustawiliśmy się przed kasą w niewielkiej sali położonej w bocznej części stacji. Czekało tam już kilka osób. Kiedy już udało nam się do niego dopchnąć usłyszeliśmy, że biletów już nie ma. Nie dowierzając tym słowom Łukasz udał się do sali głównej, z której, po dopchnięciu się do kolejnego okienka, skierowano go z powrotem do kasy w sali położonej na uboczu. Na pytanie jaka jest różnica między kasami w hali głównej, a tymi w bocznej dowiedzieliśmy się, że pierwsze służą do zakupu biletów z wyprzedzeniem, drugie zaś w ostatniej chwili. Jakkolwiek brzmiało to bezsensownie, nie prosiliśmy o wyjaśnienia. Po prostu staliśmy przed okienkiem wypytując o bilet do Lahore.

Kiedy po raz kolejny skierowano nas do hali głównej zaczęliśmy protestować. Wtedy stało się coś dziwnego. Podszedł do nas mężczyzna i słysząc, że chcemy kupić bilety do granicy indyjskiej zaciągnął mnie do pomieszczenia kasowego. Kilka minut wcześniej na całej stacji zgasło światło, wewnątrz urzędnicy pracowali więc wydając małe, tekturowe kartoniki przy jednej świeczce. Po krótkiej rozmowie z nimi nasz pomocnik zaciągnął mnie do głównej hali. Tam wdał się w krótką rozmowę w kasie, po czym wbiegł, a ja za nim, do pomieszczenia gdzie rezydował tłum mężczyzn. Trudno powiedzieć co ich różniło od reszty chodzących w okolicy, gdyż każdy nosił tutaj shalwar kameez, wyglądali jednak na konduktorów. Nad wielkim stołem odbywała się gorączkowa dyskusja, przewracano wielkie pliki papierów, dopisywano do list jakieś nazwiska. Zrozumiałem, że szukają wolnego miejsca dla nas, ale nic poza tym. Po chwili nasz przewodnik poczęstował mnie wiadomością, że są jedynie miejsca siedzące – trudno, lepiej przesiedzieć tą podróż w pociągu, niż na głośnej i brudnej stacji w Quetcie. Po dwudziestu minutach przekrzykiwania się mężczyzna złapał jakiś papier i razem pobiegliśmy do mniejszej sali, w której czekała Ola. Bilet miał kosztować po 600 rupii od osoby. Bardzo dobrze – po tym jak wyrolowano nas w autobusie musieliśmy znacznie oszczędzać, w portfelach dno widzieliśmy już bardzo wyraźnie, a przejechanie około 1300 km za niecałe 8 dolarów brzmiało bardzo dobrze. Zapłaciliśmy, podaliśmy nasz papier, a ręka z kasy oddała nam w zamian inny, będący naszym biletem. A mężczyzna który pomagał nam przez cały ten czas, po prostu pomachał ręką i oddalił się. Nie mamy pojęcia kim był. Tak oto, po prawie godzinie biegania staliśmy się właścicielami dwóch miejsc siedzących na 30-godzinną, Inszallah, podróż przez Pakistan. W przydworcowym barze zdążyliśmy jeszcze zjeść obiad. Poznaliśmy przy tej okazji dwóch Pakistańczyków, którzy po krótkiej rozmowie uparli się, że zapłacą za nasz posiłek. Czy coś podobnego zdarzyłoby się w Polsce?

Po przyjeździe pociągu miejsca znaleźliśmy łatwo. Cóż, mogło być lepiej. Dostaliśmy dwa siedzenia pod oknem w wagonie do spania, przypominającym ukraińską kuszetkę. Przedział 6-osobowy bez drzwi, przejście, a po drugiej stronie my, nie mający możliwości rozłożenia foteli. Obok nas zajęła swój przedział rodzina, odgradzając się od nas kocem rozwieszonym jako zasłona. Reszta wagonu to faceci, wszyscy co do jednego w piżamach, noszący też koce dla osłony przed chłodem. Gapiliśmy się na nich, a oni na nas. Wyglądało na to, że w tym kraju po prostu nie wypada chodzić w w europejskich ciuchach. Kobiety nosiły podobny strój, choć o dużo wymyślniejszym kroju, kolorowy i z delikatniejszych tkanin. W odróżnieniu od irańskich nie osłaniały stóp, nosząc często sandały i niezbyt szczelnie okrywały głowy. Ruszyliśmy punktualnie. Niesłychane.

Pierwszy etap podróży to jazda na południowy wschód, w stronę nizin. Krajobraz wokół był księżycowy, tylko pustynie i góry bez śladu roślinności. Okolica zdawała się być bezludna, jednak niekiedy mijaliśmy małe osiedla albo ludzi, jakby jakimś dziwnym trafem zagubionych na tym pustkowiu. Niekiedy przejeżdżaliśmy przez tunele, w których za każdym razem widzieliśmy ludzi. Po prostu siedzieli we wnętrzu wzgórza, a obok nich znajdowało się zawsze palenisko i miejsce do spania. Mieszkali w tych tunelach czy tylko pracowali? Nie mieliśmy się jak dowiedzieć.

W pociągu rozpoczęło się normalne życie, mężczyźni głośno dyskutowali, co przez wagon co chwilę przechodzili sprzedawcy. My gapiliśmy się w okno starając nie myśleć o czekającej nas drodze i o tym, że do jedzenia nie zostało nam już niemal nic. Wieczorem, gdy każdy ułożył się już na swojej leżance, Ola wyciągnęła się między naszymi siedzeniami, ja zaś położyłem się na podłodze, wciśnięty częściowo pod fotele i tak przespaliśmy całą noc.

Rankiem, gdy wyjrzeliśmy przez okno, ujrzeliśmy zieleń i mokrą od deszczu dolinę Indusu. Opuściliśmy więc pustynię i zmierzaliśmy na północ, w stronę Indii. Zieleń za oknami była miłą odmianą po pustynnych krajobrazach Iranu. Co pewien czas mijaliśmy niewielkie osiedla koczowników, gdzie szałasy z gałęzi lub płacht otoczone były prymitywnymi zagrodami dla owiec i kóz. Co jakiś czas migał między zaroślami także wielbłąd, a kilka razy minęliśmy nawet całe stada tych zwierząt. Piękne widoki kończyły się na granicach miast. Przedmieścia wyglądały niczym rozpadające się slumsy, tonące w hałdach śmieci, między którymi pasły się zwierzęta, przechadzali się ludzi i toczyło codzienne życie.

Pociąg zatrzymywał się znacznie częściej i po kilku próbach udało nam się kupić na stacji coś do jedzenia. Za pierwszym razem były to placki, potem także porcje smażonego ryżu z warzywami i pomarańcze. Jeden ze współpasażerów poczęstował nas też herbatą, która w tym kraju podawana jest z mlekiem. Nigdy nie sądzilibyśmy, że podawana w ten sposób będzie nam smakować, ale… smakowała i to całkiem dobrze.

30 godzin jazdy w jednym fotelu to brzmi strasznie, ale można to znieść, gdy znajdzie się sobie jakieś zajęcie i co pewien czas wyskoczy na przechadzkę. A okazji ku temu było sporo, pociąg stawał bowiem co chwilę. Niekiedy w szczerym polu, niekiedy nie. Na wielu dużych stacjach zatrzymywaliśmy się jedynie by wpuścić pasażerów, na małych staliśmy nawet po pół godziny. Z okazji korzystali obnośni sprzedawcy wchodzący do wagonów lub wędrujący pod oknami i oferujący jedzenie, napoje czy zabawki. Poranne i wieczorne przerwy wykorzystywane były przez wiernych na modlitwę, tłum mężczyzn rozkładał wówczas na peronie kocyki, zdejmował buty i po chwili wszyscy bili czołem do ziemi. Gdy pociąg ruszał odbywał się szturm drzwi wejściowych, większość tych którzy wysiedli była bowiem jeszcze na zewnątrz. Do wagonów wsiadaliśmy w biegu, co oznacza około 3-4 km/h, z taką bowiem prędkością toczył się cały skład przez pierwszą minutę. Potem było już lepiej. Przez góry w zachodniej części kraju jechaliśmy z prędkością 30-50 km/h, zaś w dolinie Indusu pociąg dociągał niekiedy do zapierającej dech w piersiach setki.

Nasi towarzysze podróży okazywali nami sporo zainteresowania. Gdy tylko wyskakiwałem na peron by zdobyć coś do jedzenia lub po prostu zrobić zdjęcia, podchodzili do mnie mężczyźni ściskając dłonie i pytając o cel podróży. Także robienie zdjęć nie było kłopotem, każdy bez problemu zgadzał się na to, co było wspaniała odmianą po trochę zamkniętym w sobie Iranie. Poznaliśmy tym sposobem grupę pakistańskich sufich, szykujących się właśnie do kilkumiesięcznego wyjazdu na Półwysep Arabski. To właśnie jeden z nich poczęstował nas herbatą, później zaś regularnie wciskał nam w ręce daktyle. Obnośny sprzedawca słodyczy, widząc obcych, z uśmiechem wręczył nam torebkę cukierków. Jednym z pasażerów był też Singh, mieszkający w Lahore, który okazał nam później wielką pomoc przy znalezieniu noclegu w tym mieście.

Po prawie półtorej doby byliśmy już wymięci i zmęczeni, nie marzyliśmy o niczym poza snem. Na szczęście mapa wskazywała, że przed północą, a więc po 36 godzinach od wyruszenia, powinniśmy być w Lahore. Zapadła noc, pociąg wlókł się przez jakieś małe miejscowości. Wreszcie dojechaliśmy.

Miasto, a dokładnie hotele położone w sąsiedztwie dworca, ma bardzo zła reputację wśród turystów, znane są bowiem jako miejsca w których notorycznie giną pieniądze i czeki podróżne, a pokoje wyposażone są w ukryte wejścia ułatwiające ten proceder. Z radością przyjęliśmy więc pomoc jednego ze współpasażerów, który zaofiarował nam pomoc w znalezieniu dobrego miejsca. Przed wejściem Singh złapał dla nas motorikszę. Pierwsza podróż tym zadziwiającym środkiem transportu była niezwykła! W ciągu kilku minut dotarliśmy do hotelu, w którym nasz przygodny znajomy zaczął targować się o cenę dla nas. Z 1200 udało mu się zejść do zadowalających 900 rupii. Poradził nam, byśmy uważali w mieście i nocą w pokoju. Dał nam tez swój numer na wypadek, gdybyśmy potrzebowali pomocy. A potem pognał do domu gdyż, jak mówił, czeka go jeszcze nocna podróż do Islamabadu, gdzie będzie starał się o wizę do Niemiec, gdzie na niego czeka jego rodzina.

W pokoju zablokowaliśmy drzwi i małe okienko na korytarz, najcenniejszy sprzęt schowaliśmy pod śpiwór i zasnęliśmy. Po dokładnie 105 godzinach od opuszczenia Teheranu, po niemal nieprzerwanej podróży przez ponad 3000 kilometrów, mogliśmy wreszcie skorzystać z dobrodziejstwa prysznica i łóżka. Zła sława Lahore nie sprawdziła się i ta noc minęła spokojnie.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2011-03-05 14:28
Podziwiam- trudne to Wasze wędrowanie - uważajcie na siebie !
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013