Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Kashan i Qom
Zwiń mapę
2011
08
lut

Kashan i Qom

 
Iran
Iran, Qom
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9488 km
 
Nasza trzydniowa rekonwalsescencja w Teheranie dobiegła końca i choć nie do końca czuliśmy się zdrowi mieliśmy czas by tym razem wyrwać się na południe. Jeszcze w trakcie pobytu u M i M, podczas przeglądania albumu o Iranie, wpadło nam w oko ukryte w górach miasteczko Abianeh. Najbliższym dużym miastem w okolicy było Kashan. Tak się złożyło, że kilka dni wcześniej odnalazł nas na „CouchSurfingu” mieszkaniec tego miasta, Reza. Widząc że jesteśmy w Iranie zaprosił nas do siebie (i nie tylko nas). Postanowiliśmy skorzystać z okazji.

Reza przyjął nas w mieszkaniu swojego kolegi, gdzie spędziliśmy kolejne dwa dni. Wraz z nami zamieszkał tam Niemiec Franko, od kilku miesięcy poodróżujący przez Europę i Bliski Wschód w stronę Australii. Franko – warto choć krótko o nim wspomnieć, chociażby dlatego, że do Australii nie jechał tylko po to, bo odbyć ciekawą podróż. Jak nam wytłumaczył, zależy mu na tym, by w pewien sposób ucieć ze swojego kraju. Mówił nam, że nie może znieść atmosfery jaką tworzą tam politycy, jak zaczynają manipulować ludźmi stosując hasła tak bardzo przypominające te z czasów II wojny światowej. A tak w ogóle to po raz drugi w życiu skorzystał z CouchSurfingu, bo zraził się w Turcji, gdzie dziewczyna którą spotkał przez ten serwis dawała jasne sygnały, że to nie o kawę jej chodzi, a jej znajomi, którzy się później pojawili, pytali się go wprost, co sądzi o seksie grupowym oraz która z jej koleżanek mu się bardziej podoba… Dobra, wracamy do Kaszan.

Kashan okazało się miejscem całkiem odmiennym od północengo Iranu. Po tygodniu spędzonym – z przerwą na wypad w góry – wśród dzielnic Teheranu, znaleźliśmy się w niedużym mieście otoczonym przez pustynię. Historyczne centrum Kashan składało się z niskich domów, budowanych z cegieł i pokrytych warstwą gliny wymieszanej z sieczką. Ich kolor był identyczny z kolorem ziemi z której powstały, co dawało złudzenie, że znaleźliśmy się nagle w jakiejś pustynnej oazie, z dala od cywilizacji. Naroża ścian i krawędzie dachów były zaokrąglone, wiele z nich zwieńczonych było niewielkimi kopułami, być może wyprowadzającymi dym na zewnątrz. Niekiedy zabudowa po obu stronach ulicy łaczyła się, tworząc jakby tunele czy korytarze, którymi przechodziliśmy. Przez kilka godzin wędrowaliśmy ulicami starej dzielnicy. Wrażenie było tym bardziej niezwykłe, że zaułki Kashan były niemal całkowicie wymarłe. Poza głównymi ulicami panowały spokój i cisza, od czasu do czasu przemykał jakiś motocyklista lub kobieta owinięta w czador. Tych ostatnich bylo w Kashan całkiem sporo, miasto wyglądało na zdecydowanie bardziej religijne niż północ kraju, z której przyjechaliśmy.

Oprócz starej zabudowy, w centrum miasta znaleźliśmy kilka historycznych domów. Skusiliśmy się, by zwiedzić jeden z nich. Wejście, znajdujące się gdzieś w bocznej uliczce, nie obiecywało zbyt wiele, zastanawialiśmy się przez chwilę czy warto było wydać te 3 dolary. Wewnątrz trafiliśmy jednak nie na dom, ale piękny pałac w środku miasta, istną plątaninę korytarzy, dziedzińców i tarasów. Krążyliśmy po nich przez ponad godzinę.

Po południu trafiliśmy do centralnego punktu miasta, placu Imama Chomeiniego. Nazwa ta nie jest niczym niezwykłym – inicjator Rewolucji i Islamskiej Republiki Iranu nawet po śmierci otoczony jest tu wielkim kultem. Przypomina to nieco uwielbienie jakim otaczają (przynajmniej oficjalnie) zmarłego wodza, Kim Ir Sena, północni Koreańczycy. Nawet gdy prezydentem kraju został jego syn, Kim senior wciąz posiada tytuł Najwyższego Wlodza. W Iranie kult zmarłego ajatollacha nie jest może aż tak rozdmuchany, jednak każde miasto w kraju posiada ulicę oraz plac nazwane jego imieniem. Oczywiście jest to główna ulica i centralnie położony plac, a nie jakieś tam skwerki czy zaułki.

Na placu Chomeiniego byliśmy świadkami religijnej procesji. Tłum ludzi maszerował jezdnią, niosąc na przedzie dziwną konstrukcję, rodzaj rusztowania, z umieszczonymi na nim tekstami czy może hasłami. Mijani przez nich mieszkańcy, stojący na chodniku, dołączali do zgromadzenia. Próbowaliśmy wmieszać się w tłum, ale od razu zwróciliśmy uwagę kamer… lokalnej telewizji. Zagadnięty przez nas mężczyzna wyjaśnił, że oglądana przez nas procesja to pielgrzymka do położonego w Iraku miasta Karbala, świętego miejsca szyitów, choć trochę trudno byłpo w to uwierzyć, gdyż nikt z maszerujących nie wyglądał, jakby wybierał się w daleką drogę. Aparat fotograficzny wywoływał popłoch wśród miejscowych kobiet. Kiedy ich mężowie uśmiechali się do obiektywu, zasłaniały twarze czadorami i odwracały sie tyłem.

Reza nie był zbyt zaborczym gospodarzem, mogliśmy więc zwiedzać miasto samodzielnie. Dopiero wieczorem spotkaliśmy się na terenie starego bazaru, w przepięknej herbaciarni, zrobionej w zabytkowej łaźni (polecamy – będąc w Kashan koniecznie zajrzyjcie!). Przyszedł tam razem z innym gościem, naszym rodakiem. Paweł, bo tak miał na imię, podróżował przez Iran do Afganistanu. Byliśmy pewni, że bedzie chciał odwiedzić Korytarz Wahański, jednak odpowiedział, że zamierza odwiedzić Herat i Kabul, a jeśli się uda przejechać drogę między tymi miastami. podobno jest względnie bezpieczna, w odróżnieniu od terenów leżacych na południu, wokół Kandaharu. Skarżył się też na bezpieczeństwo w irańskich autobusach. Kilka dni wcześniej, jadąc od strony Turcji, stracił aparat i komputer, które wyjęto mu w nocy z bagażu podręcznego. A więc uwaga! – irańska komunikacja nie jest tak bezpieczna jak nam się wydawało. Postanowiliśmy wzmożyć czujność podczas nocnych rejsów.

Kolejny dzień to próba dojazdu do Abianeh. Do małej wioski nie dojeżdżał żaden autobus. Przygniatani ciężkimi plecakami wydostaliśmy się poza centrum, gdzie zaczęliśmy łapać taksówkę. Zgdonie z prawem Murphy’ego jak na złość żadna nie chciała się pojawić. Samochody, których tak wiele jest w Iranie na każdym kroku i których kierowcy sami zaczepiają potencjalnych pasażerów, nagle wyparowały w kosmos. Minęło pół godziny zanim zatrzymaliśmy pierwszy samochód, ten jednak nie jechał w stronę gór. Próbowaliśmy dalej. Wreszcie stanęła obok nas pusta taksówka. Kierowca, słysząc dokąd chcemy jechać rzucił kwotę 200 tysiecy riali. Jęknęliśmy rozpaczliwie. Mając w perspektywie dojazd i powrót taksówką oraz nocleg na miejscu, z który też pewnie musielibyśmy zapłacić, nie zamierzaliśmy wydawać na starcie 20 dolarów. Zaczęliśmy się targować. Kierowca zapytał ile proponujemy, na co padła odpowiedź „10 dolarów”. Odpowiedzią był szyderczy rechot i krótkie „Bye, bye!”. Wyglądało na to, że nie znajdziemy taniego transportu na miejsce. Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy – jedziemy do Qom.

Qom jest tym miastem w Iranie, które posiada opinię najbardziej religijnego i konserwatywnego. Nic dziwnego, że to właśnie tu, po powrocie z wygnania, swoimi płomiennymi przemówieniami, rozpoczął rewolucję Chomeini. Dotaliśmy tam po godzinnej jeździe autobusem. Taksówkarz stojący przy głównej drodze skosił nas na 25 tysięcy raiali – o wiele za dużo jak na krótki kurs do centrum miasta. Trudno, przyzwyczailiśmy się już do faktu, że kierowca taksówki bywa ostatnią osobą w tym regionie Ziemi, któremu można ufać. Wylądowaliśmy w Qom wieczorem i tam wreszcie dopisało nam szczęście. Podczas szybkiego zwiadu na głównej ulicy Ola znalazła niedrogi hotel. Duży, ciepły pokój z łazienką i europejskim kibelkiem oraz kuchnią do dyspozycji gości wynagrodziły nam zmęczenie tym dniem. I w takim świetym mieście nikt z obsługi hotelowej nie zapytał nas, czy jesteśmy małżeństwem.

Życie w Qom koncentruje się wokół wielkiego kompleksu, kryjącego mauzoleum. Przewodnik podpowiadał, że na wstęp do wnętrza nie-muzułmanom zazwyczaj się nie pozwala, postanowiliśmy jednak spróbować. Wieczorem udaliśmy się w stronę świątyni. Strażnik na wejściu, mimo zmroku, z daleka wypatrzył cudzoziemców i skierował Olę do wypożyczalni czadorów. Dopiero odziana w biało-czarny namiot mogła wejść na dziedziniec. Budowla rzeczywiście robi wrażenie – swoją wielkością i ilością zdobień, typową dla szyickich meczetów. Do wnętrza mauzoleum nie próbowaliśmy wejść. Niemal od razu jeden ze strażników „zaopiekował” się nami, nie odstępując ani na chwilę. Postanoweiliśmy wrócić nazajutrz.

Miasto za dnia jest niezwykłe nie przez architekturę, ale ludzi jacy tu mieszkają lub przyjeżdżają. Qom było przeciwieństwem północnego Teheranu. W tamtejszych centrach handlowych niewiele wypatrzy się kobiet w czadorach. Tu natomiast do żadkości należała kobieta, która nie byłaby odziana w czarny „namiot”. Ulicami przechadzają się też mężczyźni ubrany w luźne szatu do kostek, noszący na głowach białe lub czarne turbany. Na ulicach wypatrzeć można nie tylko Irańczyków, ale i prrzybyszy z Dalekiego Wschodu i Azji Centralnej, przybywających tu prawdopodobnie z pielgrzymką. Ale i tutaj duchowośc miesza się z komercją, a okoliczne sklepy oferują wszelkie możliwe pamiątki i dewocjonalia. Zastanawiałem się przez chwilę nad kieszonkową wersją Koranu, ale na cóż by nam się ona przydała? Poza świętymi księgami na straganach można znaleźć wszystko, od portretów imama Husejna po narzędzia do samobiczowania, używane jeszcze przez niektórych podczas święta Aszura.

Przy wejściu na dziedziniec świątyni po raz kolejny otrzymujemy „asystenta”. Prezestaje się nam to podobać. W jakiej chrześcijańskiej świątyni muzułmanin byłby pilnowany z taką starannością? Wygląda to trochę tak, jakby muzułmanie w Qom żyli w stanie oblężenia, bojąc się obcych. „Nasz” opiekun prowadzi nas do centrum turystycznego w głębi świątyni. Po drodze zwraca uwagę Oli, by naciągnęła czador ściślej na czoło i schowała kosmyk włosów, który nieopatrznie jej się wymsknął. Uff…

W lokalnym „visitor centre” przyjmuje nas, mówiący po angielsku, profesor tutejszego uniwersytetu. Brodaty, odziany w turban i długą szatę, przypomina setki podobnych mężczyzn jakicvh widzieliśmy na ulicach. Jak wyjaśnia, Qom jest największym w Iranie skupiskiem szkół koranicznych i uniwersytetów, na których studiuje łacznie 100 tysięcy osób, także z zagranicy. Nauczyciel z dumą opowiadał o mieście, w którym 32 lata temu rozpoczęła się Rewolucja Islamska. Słuchaliśmy bez mrugnięcia okiem jego słów, że nie tylko na uniwersytetach, ale i w tutejszych szkołach koranicznych studiują także kobiety oraz o tym, że kobiety w Iranie traktowane są na równi z mężczyznami. Trudno bylo w to uwierzyć patrząc na ulicę i wiedząc, że według prawa stworzonego przez irańskich mułłów, kobieta za tą samą szkodę otrzymuje dwukrotnie mniejsze odszkodowanie, a jej słowo w sądzie liczy się dokładnie dwa razy mniej niż mężczyzny.

„Nasz kraj nazywa się Islamską Republiką, gdyż podczas rewolucji ludzie stwierdzili, że jeśli większość obywateli wyznaje islam, to przepisy tej religii powinny mieć zastosowanie także w prawie naszego kraju. Skoro nasi rodacy są w przeważającej części muzułmanami, chcieli więc, by religia była obecna także w życiu politycznym. W Iranie religia i polityka nie są oddzielne, są ściśle ze sobą związane. I to jest dobre. Na przykład naszym prezydentem nie może zostać ktoś, kto nie jest muzułmanimem.” Słuchaliśmy bez słowa jego wywodów, zadając takie pytania, które omijały tematy polityczne. Profesor mówił z pełnym przekonaniem i cały czas myśleliśmy, jak ekstremalnie odmienny jest punkt widzenia ludzi takich jak opn, na sprawy, które nam wydahją się oczywiste. „Religia i polityka nie są oddzielne” – jak jednak zachowuje się władza, która używa religii do celów politycznych widać było na ulicach. Na zakończenie naszej rozmowy profesor podarował nam książkę o szyiźmie. Jeszcze kilka zdjęć i opuściliśmy świątynię.

Z hotelu odebraliśmy nasze rzeczy i wyszliśmy na drogę wylotową. Udało nam się złapać kierowcę jadącego na przedmieścia. Nie mogąc porozumieć się z nami w farsi zadzwonił do swojej siostry, której wyjaśniliśmy przez telefon, że chcieliśmy tylko dostać sie na dworzec. Ta przetłumaczyła nasze słowa kierowcy i już po kwadransie byliśmy na miejscu, a nasz przypadkowy szofer nie wziął od nas ani riala. Po raz kolejny udaliśmy się do Teheranu, gdzie tym razem zamieszkaliśmy u Ruth, którą błogosławić będziemy pewnie jeszcze długo po zakończeniu tej podróży.

Ruth była pracownicą szwajcarskiej ambasady w Teheranie. Poznaliśmy się, jakże by inaczej, poprzez niezastąpiony CouchSurfing. Z początku umówiliśmy się, że zostaniemy tylko dwie noce, gospodynie wyjeżdżała bowiem do Europy. Jednak już kolejnego dnia usłyszeliśmy z jej ust wspaniałą propozycję – możemy zostać w mieszkaniu także po jej wyjeździe. Wyobraźcie sobie taką sytuację w Polsce: samotna kobieta oddaje swój apartament dwójce ludzi, których poznała zaledwie 24 godziny wcześniej! Przystaliśmy na to oczywiście z ochotą, obiecując opiekowac się jej domem jak swoim własnym oraz dokarmiać trójkę jej rozpieszczonych kotów.

P.s. Przy okazji pobytu w Kaszan stworzyliśmy kawał z serii „dzień dobych dowcipów”:

- Gdzie mieszkasz?

- W Kaszanie.

- A to niezły pasztet.

Dobre, nie? ;)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013