Z powodów zdrowotnych ten wpis będzie nieco krótszy niż poprzednie, za co przepraszamy :)
Po kilku dniach spędzonych u M i N w Teheranie przyszedł czas na zmianę miejsca zamieszkania. Trochę smutno nam było, bo bardzo polubiliśmy naszych gospodarzy i oni nas też (przynjamniej tak utrzymują do tej pory;), a M. dodatkowa raczyła nas najlepszym irańskim jedzeniem pod słońcem. Aż za dobrze nam u nich było, no ale ile dni mozna siedziec na głowie jednym ludziom? Z dzielnicy Share-Rey przenieśliśmy się do północnej części miasta – gdybyśmy byli Irańczykami to tak właśnie objawiłby się nasz awans społeczny. Dla nas był to jednak tylko kolejny etap podróżniczej tułaczki. Z najbardziej konserwatywnej części Teheranu przeprowadziliśmy się w okolice placu Punaq – dzielnicy centrów handlowych i niezłych irańskich „lasek” i „ciach”, po których od razu było widać, że są nieźle zrobieni – i to dosłownie. Tylu nosów a la Michael Jackson to nie widzieliśmy w życiu! Naszymi nowymi gospodarzami stali się Mehdi i Sam (nie byli zoperowani).
Mehdi był właścicielem niewielkiego mieszkania, w którym zatrzymał się Sam – młody Brytyjczyk, który kilka miesięcy wcześniej przepedałował o własnych siłach dystans z Londynu do Teheranu, co do tej pory uważa za jedną z najwspanialszych rzeczy jakie zrobił w życiu. A ma dopiero 21 lat…Ech, zazdrościmy. Teraz mieszkał w stolicy Iranu, gdzie uczył się języka farsi i zarabiał na życie lekcjami swojej ojczystej mowy. A gdy było smutno zaczynał mówić po angielsku z różnymi akcentami, co przyprawiało nas o śmiech prowadzący do niezłego bólu brzucha. Jego ulubionym akcentem jest nigeryjski. Gdy poznacie kiedyś Sama, poproście go o próbkę takiej mowy a nie pożałujecie! Poza wspólnym śmianiem się, wyrwaliśmy się razem w góry, które jak wiadomo bardzo lubimy.
Teheran jest wielką metropolią, pomału zajmującą coraz nowe obszary przedmieść. Jedynym kierunkiem, w którym nie ma już szans się rozszerzać jest północ. Tuż za granicą miasta zaczynają się góry Alborz, których szczyty sięgają tutaj prawie 3 kilometrów. Wyrwaliśmy się z miasta by odwiedzić jedną z dolin leżących nieopodal naszego mieszkania, dosłownie 10 minut jazdy samochodem!
Góry wokół miasta są jednym z ulubionych miejsc wypoczynku teherańczyków, choć podczas spaceru nie spotkaliśmy tłumów – ot, jedna grupka idących turystów. Bo sposób wypoczywania Irańczyków w górach nie jest jednoznaczny z chodzeniem po nich. W „góry” wiele osób jeździ po to, by po przejściu kilkuset metrów zasiąć na herbatę, wypalić fajkę wodną i przegryźć coś słodkiego. Stad też na północy od Teheranu jest po prostu zatrzęsienie różnych lokali, które pękały w szwach gdy już wracaliśmy. My jednak przyjechaliśmy przede wszystkim pochodzić.
Góry całe w śniegu wyglądały wspaniale, choć im wyżej, tym więcej śniegu leżało na drodze. Po trzech godzinach brnęliśmy już w zaspach po kolana, co przy braku ochraniaczy było nieco dokuczliwe. Powyżej granicy lasu spotkaliśmy jednak grupę schodzącą z przełeczy (tę jedną), która ostrzegła nas, że powyżej śnieg sięga pasa. Nie pchalismy się dalej i wróciliśmy tą samą drogą.
Już po zachodzie słońca spotkalismy w dolinie grupkę młodych Irańczyków, oczywiście na pikniku. Gdy zatrzymałem się obok nich poprosili o zrobienie zdjęcia, po czym poczęstowali kurczakiem z rożna i tym co mieli najlepszego… czyli 40-procentową whisky! W państwie gdzie alkohol jest surowo zabroniony, spożywałem go z miejscowymi pod gołym niebem. W takich chwilach pojawia się myśl, że jest może jeszcze nadzieja dla tego kraju :)
Po górskiej eskapadzie wyrwaliśmy się już bardziej na północ, czyli w stronę Morza Kaspijskiego. Przejazd drogą przez masyw Alborz sam w sobie był przeżyciem. Szosa prowadziła przez głebokie wąwozy i przełecze, o tej porze pełne śniegu, była przy tym tak kręta, że kilkoro pasażerów (przed nami i obok nas) musiało robić częsty i głośny użytek z foliowych torebek przezornie dostarczonych przez obsługę pojazdu. Wieczorem wylądowaliśmy w Chalus, mieście nad brzegiem morza. Prawdę mówiąc – nie robi ono zbyt dobrego wrażenia. Kilometry zabudowy ciągną się wzdłuż tego, co kiedyś było plażą. Przez ponad godzinę szukaliśmy nad morzem kawałka miejsca pod namiot, a gdy go w końcu znaleźliśmy, był to skrawek piasku otoczony brzydką zabudową i kupami gruzu. Gdy tak kończyliśmy rozstawianie namiotu wyszedł do nas młody człowiek. W jednej ręce komórka, w drugiej strzelba. Było już ciemno więc podszedł do nas dość blisko by się przyjrzeć i ciągle gadając przez komórkę odszedł. Zbaraniali staliśmy chwilę, popatrzyliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy spać. A do snu kołysał nas szum morza. Ech, ech, ech. A w nocy obudził nas deszcz. Nad ranem postanowiliśmy uciekać w góry.
Na południe od Chalus znajdowała się ukryta w górach, miejscowośc Kelardaszt. Polecało nam ją wiele osób jako „piękne i ciche” miejsce, do którego chcieliśmy dojechać. Autobusu w tamtą stronę nie było, więc zdeterminowani by dotrzeć w góry, wzięliśmy taksówkę. Za 20 dolarów kierowca przewiózł nas przez ośnieżone przełęcze do Kelardaszt. Na miejscu spodziewaliśmy się znaleźc piękno i jakiś tani nocleg, do początku sezonu było bowiem daleko. Na miejscu uświadomiono nam, że na nic taniego nie mamy co liczyć, gdyż hotele kosztują tam ponad 100 dolarów za dobę. Wynajęliśmy tej nocy duży pokój z kuchnią, podobny nieco do naszego apartamentu w Kandovan, choć dwukrotnie od niego droższy (30 $). Piękna też póki co nie było. Było zimno, mgliście i żadnych gór nie było widać.
Na szczęście rano się wypogodziło i okolica okazała się być naprawdę urodziwą. Przedpołudnie poświęciliśmy na długi spacer po wzgórzach otaczających miasto. Ścieżki były zasypane śniegiem, nie byliśmy więc w stanie zajść daleko, nie narzekaliśmy jednak – po dwóch miesiącach spędzonych raczej wśród pustyń, widok śniegu i gęstego lasu dawał wytchnienie i cieszył oczy. Nie chcieliśmy płacić kolejnych 30 dolców za pokój więc po południu zas udaliśmy się drogą prowadząca za miasto i w bocznej dolince znaleźliśmy piękne miejsce pod namiot.
Nastepny dzień zaczął się pozytywnie. Przy wspaniałej cały czas pogodzie zjedliśmy śniadanie i zwinęlismy namiot. Bagaż ukryliśmy w pobliskich krzakach i wyszliśmy w głąb doliny na dwugodzinną przechadzkę. Jednak już podczas powrotu zaczęło dziać się coś dziwnego. Czy to przez nieszczelny już śpiwór, czy przez cienką karimatę na której spałem tego dnia, zaczęly mną trząść dreszcze. Im niżej schodzilismy, tym gorzej się czułem. Gdy wróciliśmy między zabudowania zaczęły mną wstrząsać dreszcze. W centrum, na przystanku, doszedł do tego ból mięśni i stawów. W taksówce z Kelardaszt musiałem przykryć się polarem Oli, sam bowiem nie mogłem się zagrzać. Organizm odmawiał posłuszeńsytwa. Wyglądało na to, że po raz pierwszy od dziesięciu lat dopadło mnie coś gorszego niż ból zęba lub poimprezowy syndrom dnia poprzedniego. Po raz drugi wróciliśmy do Teheranum, do domu Mehdiego i Sama, którym należy podziękować za gościnę jaką okazali dwóm bezsilnym i bełkoczącym śpiworom. Do ich domu dowlokłem się ostatkiem sił, od razu rzucając sie na materac. Wyglądało to na grypę, ale tylko z początku. Olę dopadło to samo tylko z kilkugodzinnym opóżnieniem. Już nazajutrz oboje czuliśmy się fatalnie. Ból mięśni ustąpił, pojawiło się natomiast zatrucie pokarmowe. Z łóżek wstawaliśmy tylko po to, by dowlec się do toalety, a kapsułki Nifuroksazydu oraz Gastrolit stały się naszymi przyjaciółmi na kolejne trzy doby. Ola przełknęla obiad, ja natomiast przez dwa dni nie zjadłem niemal nic, co szybko dało się podczytać na wadze – straciłem przez ten czas 4 kilogramy.
Co nas rozłożylo? Po namyśle stwierdziliśmy, że najpewniej woda czerpana z górskiego strumyka która, choć przegotowana, musiała mieć w cobie to „coś”. Ostrzegamy więc – nawet w miejscu wyglądającym na nietknięte ręką człowieka warto uważać na to, z jakiego źródła się korzysta. My tym razem nie mieliśmy szczęścia.