Po nocy w namiocie w najlepszej darmowej miejscówce tuż obok monastyru, postanowiliśmy ruszyć dalej, kierując się w końcu na Turcję. Jak głupio by to nie zabrzmiało, to tak właśnie było: wyszliśmy na ulicę. Udało nam się złapać podwózkę do Riły. W tej małej mieścinie zjedliśmy najgorsze na świecie hamburgery, poczym wsiedliśmy do autobusu, który miał nas zawieść do miejscowości o przykrej nazwie Dupnica. Można było pojechać i do samej Sofii, ale nocleg na jej dworcu nie był tym, co chcieliśmy powtórzyć. Dojechali, wysiedli, spytali o drogę na Plowidiw, poszli, zaczęli machać ręką. Nie było łatwo, ale po około 40 minutach w końcu ktoś się zatrzymał. Udało się podjechać do Samokova. Kierowca, który był człowiekiem światowym (robił interesy kwiatowe m.in. z Węgrami), powiedział nam, że w Bułgarii trudno jeździ się autostopem, nie tak jak w Rumunii… Ech, już coś o tym wiedzieliśmy. Wysiedliśmy w tym Samokovie. Zimno, ciemno, klimat ogólnie nie sprzyja, by rozstawić namiot w pierwszym, lepszym miejscu. Patrzymy, a tu tabliczka z napisem „Tara – guesthouse, 200 m”. Strzał w dziesiątkę. Ciepło, miło, przytulnie, jest prąd, prysznic, czysta pościel, dostęp do internetu. Gdyby ktokolwiek z Was zagubił się u podnóży bułgarskiej Riły podajemy adres: Guesthouse „Tara”, ul. Vasil Lewski 36A, Samokov, Bułgaria. Szukajcie znaków przy głównej drodze, niedaleko supermarketu Billa.
Nowy dzień to kolejne zmagania w łapaniu bułgarskiego stopa. Zatrzymał się… właścieciel gesthouse’u, w którym spaliśmy. Nie jechał co prawda do Plovdivu tylko o wiele bliżej. Przepiękną drogą dojechaliśmy do Kostenca, skąd za dwie godziny był pociąg na Plowdiv, a stamtąd do Svilengradu – już bardzo blisko granicy. Kostenec, tak jak i inne miejscowości w Bułgarii, mógłby być tematem kolejnej książki wydanej przez wydawnicwto Czarne. My powieści o nim nie napiszemy, zaznaczymy tylko, że nasze serca podbił znakomitym połączeniem z siecią. Ot tak po prostu, pośrodku niczego, na niewielkim skwerku pośrodku brzydkiego centrum miejscowości, złapalismy pełny zasięg sieci bezprezwodowej. Pociąg, Plowdiw, czekanie, kolejny pociąg . Niesetety pociąg nie jechał bezpośrednio na Svilengrad. Na stacji „Nigdzie 1″ trzeba było się przesiąć w autokar, dojechać do stacji „Nigdzie 2″ i poczekać kolejną godzinę na pociąg. „W Bułgarii to normalne”, zapewniał nas rosły chłopak, który jak się okazało nie miał 32 lat, a 24, właśnie kończył prawo i gdy chciał przytaknąć, to kręcił głową , poczym mówił „yes”. I tak oto w nocy dojachaliśmy do Svilegradu, skąd odchodzi nawet bezpośredni pociąg do Istambulu. Westchnęliśmy tylko i poszliśmy na spanie w namiocie.
Nocowaliśmy dość blisko drogi więc rano nie było problemu, by na nią wyjść. Poranek, lekka mgła. Stoimy, machamy. Nic, nic, nic. Nagle, na drodze pojawił się człowiek z plecakiem. Człowiek był angielskim człowiekiem, Adamem, który 8 miesięcy temu wyszedł ze swojego angielskiego domu, by piechotą dojść do Istanbulu. Adam, zaimponowałeś nam! Trzymamy za Ciebie kciuki!!!
Potrzebowaliśmy dojechać do przejścia granicznego, czyli do czegoś, co zwą Kapitan Andreevo. Ale nikt tam nie chciał jechać. Staliśmy więc w tym Svilengradzie i machaliśmy to jedną ręką (Łukasza), to drugą (Oli) i nic, nic, nic. Już z tych nudów nawet policja się nami zianteresowała, wylegitymowała, i pojechała. W końcu po dwóch godzinach zatrzymał się tir. Jakaż była nasza radość! Poczucie zwycięstwa i bycia królem szosy (jak to w tirze) nie trwało jednak długo. Mniej więcej w połowie drogi ze Svilegradu do Kapitan Andreevo nasz kierowca ustawił się za innym kierowcą tirowym, i w ten sposób powiększył ciągnący się jakieś 6 kilometrów sznur ciężarówek, zmierzających do Turcji. Pozostało marsz asfaltem i tak szliśmy do tej granicy, mijając kolejne tiry. W niekończącym się ogonie stali obywatele Turcji (głównie), Bułgarii, Rumunii, Mołdawii, Serbii, Macedonii, Węgier, Niemiec, Polski i czego tam jeszcze. Jednego z naszych rodaków zapytaliśmy o czas oczekiwania, na co odparł, że stoi tu od poprzedniego wieczora i przed jutrem nie spodziewa się być odprawionym. Kierowcy nas zagadywali, czasem podwozili, choćby po sto metrów (Turkowie, nie Bułgarzy!). Jeden z nich, widząc że kolejka przesuwa się własnie o pół kilometra, kazał nam uczepić się jego szoferki. Stanęliśmy na stopniach, trzymając się lusterek bocznych, kierowca zaś pomału rozpędzał się do 20, 25, 30 kilometrów na godzinę… Ta przejażdżka trwała zaledwie minutę, ale gdy trzymając się kurczowo TIR-a obserwowaliśmy asfalt uciekający dość prędko pod naszymi stopami, zdawało nam się, że sporo dłużej. Zdarzało się, że machaliśmy na samochody osobowe, śmigające do granicy. Ale czy ktoś się zatrzymał? Odpowiedź a) nie; b) na pewno nie; c) oczywiście, że nie, musi z Bułgarii! Gdy tak zbliżaliśmy się do granicy naszym oczom ukazał się kolejny człowiek. Już bez plecaka, ale w kasku i na rowerze. Człowiek był japoński i 4 miesiące temu wyruszył z Tajlandii, by dojechać do Portugalii! Nie poznaliśmy jego imienia, ale on też nam zaimponował, i za niego też trzymamy kciuki!
Droga przez Kapitan Andreevo to marsz wzdłuż ruchliwej szosy, otoczonej biednymi, często zniszczonymi domostwami. Szliśmy w słońcu, mijając stare magazyny, zamknięte sklepy, opuszczone budynki. Gdzieś między tym wszystkim mignął osiołek pasący się w stercie śmieci na poboczu. Nie tak wyobrażaliśmy soobie granicę Unii Europejskiej… W końcu dotarliśmy do granicy i nawet ją przekroczyliśmy. Przechodzić ze strony bułgarskiej na turecką, to tak jakby przejść z małego dworca na lotnisko – takie przynajmniej my mieliśmy wrażenie. Po jednej puste, dzwoniące luźną blachą baraki, niemal zupełna pustka i bezruch. Po drugiej – droga do terminalu, szeroka na jakieś 15 pasów oraz nowoczesny, szklany budynek centrum handlowego. Za budynkami przejścia granicznego wyrastał biały meczet, z którego rozległ się naraz zawodzący głos muezzina. A więc jesteśmy w Turcji…
Tu już nie było problemu z łapaniem stopa. Zatrzymany kierowca tira powiózł nas pod Istambul i dał jeszcze butelkę wody. I tak na wieczór dotarliśmy to tego niezwykłego miasta, gdzie do Azji, przynajmniej geograficzne, już tak blisko.