Mimo przejściowych niepowodzeń w zdobywaniu darmowych wiz nie poddajemy się. Przygotowania idą pełną parą, zakupy sprzętowe w większości zrobione, trasa ustalona. Jeszcze tylko trzy tygodnie...
Jakby na przekór celowi naszej podróży, pierwsze dni jesieni postanowiliśmy wykorzystać na wyjazd w zupełnie inną stronę. Chciałem pomachać na do widzenia rodzinie, którą los rzucił na Wyspy Brytyjskie, przy okazji odwiedzając wraz z Olą góry północnej Walii. Krótki wypad w Góry Kambryjskie miał być okazją do ostatecznego wypróbowania naszych butów i spręża. Obraliśmy więc, tymczasem, kierunek zupełnie inny niż Bliski Wschód czy Indie, drogą zdecydowanie nielądową.
Już sama podróż na Wyspy może dostarczyć wrażeń. Warszawskie Okęcie o szóstej rano pełne jest podróżnych, których ilość skutecznie blokuje bramki systemu bezpieczeństwa. Na własne oczy widziałem dwa lata temu, jak obsługa nie przyjęła na pokład pasażera, którego jedyną winą było to, że nie dość skutecznie przepychał się w kolejce do odprawy. Później jest już nieco spokojniej, choć wcale nie przyjemniej. Samoloty linii Wizz Air nie grzeszą ilością przestrzeni przypadająca na jednego pasażera, co skłania wyższe osoby do ćwiczenia pozycji jogi z nogami założonymi na szyję. Nie przesadzam – odstępy między fotelami w naszym Airbusie były wprost skandalicznie małe. Ponad dwugodzinna podróż mija w towarzystwie Polaków wracających do brytyjskich domów lub odwiedzających tam rodziny. W ciasnej przestrzeni samolotu najbardziej we znaki dają się małe dzieci, swoimi wrzaskami zagłuszające niekiedy odgłos silników. Całe szczęście to nie lot transoceaniczny, więc można wytrzymać. Trzy godziny po opuszczeniu Polski lądujemy w Liverpoolu. Stamtąd potrzeba niespełna dwóch godzin jazdy, by znaleźć się w innym świecie.
Zamieszkaliśmy w Blaenau Ffestiniog, niewielkim miasteczku w sercu Gór Kambryjskich. Na pierwszy rzut oka miejscowość sprawia wrażenie ponurej, gdyż wyrosła w środku rozległej doliny, otoczonej kamieniołomami. Przez dziesięciolecia wydobywano w tej okolicy czarny łupek – slate jak nazywają go miejscowi – stanowiący podstawowy surowiec budowlany. Stawia się z niego domy, jego cienkich płytek używa jako dachówek, współcześnie produkuje się także wiele pamiątek. Zbocza gór wokół Blaenau, w XIX wieku tętniące pracą licznych kamieniołomów, pokryte są gigantyczną ilością rumoszu, który z daleka przypomina węgiel kamienny. Wokół miasteczka nie ma zieleni, tylko wielosetmetrowe zbocza pokryte czarnymi płytami i okruchami. W słońcu błyszczą one jak wypolerowane, jednak słońce zagląda tam nieczęsto. Miasteczko leży bowiem na końcu doliny, w której kumuluje się zazwyczaj wilgotne powietrze znad pobliskiego Atlantyku. Przez większą część roku miasteczko jest więc zakryte chmurami, zazwyczaj deszczowymi. Na Wyspach Brytyjskich generalnie pada często (Prąd Zatokowy, niże arktyczne i tym podobne atrakcje), jednak Blaenau jest jednym z najbardziej deszczowych miejsc tego kraju. Łatwo więc zrozumieć, że nie jest to idealne miejsce na wypoczynek dla złaknionego opalenizny mieszczucha...
Nam jednak dopisało szczęście. Już drugiego dnia wiatr zmienił kierunek i nad górami pojawiło się słońce. Postanowiliśmy wykorzystać dobra pogodę na wyjście w góry. Okazało się, że autostop dość sprawnie funkcjonuje także na Wyspach i dzięki uprzejmości młodej Angielki przed 11-tą byliśmy na przełęczy Pen-y-Pass, skąd zaczyna się klasyczna droga na szczyt Snowdon, najwyższy szczyt Walii.
Choć Wielka Brytania ma bogate tradycje turystyczne, brak tu znakowanych szlaków w naszym rozumieniu. Ścieżki są oznakowane w terenie bliźniaczo podobnymi strzałkami. Aby nie zabłądzić koniecznie trzeba mieć mapę i kompas. Główne szlaki są na szczęście wyraźnie wydeptane. Rejon w którym chodziliśmy jest chroniony jako Park Narodowy Snowdonia, nie ma tam jednak opłat za wstęp, zakazu schodzenia ze szlaków itp. Panuje znaczna swoboda, choć poza ścieżkami raczej nie spotyka się turystów.
Przez cały dzień cieszyliśmy się wspaniałymi widokami. Góry wokół nas były pokryte niekończącymi się łąkami, niemal bez śladu lasów, wzrok sięgał więc na wiele kilometrów dokoła. Słońce wydobywało z nich niezwykłe kolory zieleni, żółci, czerwieni i brązu. Gdy po dwugodzinnym podejściu weszliśmy wreszcie na grzbiet, ujrzeliśmy w oddali wybrzeże morskie, okalające góry od północy i zachodu. Jeden element krajobrazu był niezwykły – kamienne mury, którymi podzielone są wszystkie okoliczne zbocza. Budowane przez pokolenia pasterzy mury od stuleci wyznaczają granice prywatnych terenów.
W Walii górskie zbocza, nawet te niedostępne, podzielone są na osobne pastwiska kamiennymi murkami wysokości człowieka. Tworzą one nieregularną szachownicę, która ciągnie się po najwyższe grzbiety. Budowano je z płaskich fragmentów łupka bez użycia zaprawy i w tym stanie przetrwały dziesiątki, może nawet setki lat. Zadziwiające ile milionów okruchów skalnych musiano ułożyć w tych górach! W miejscu, gdzie ścieżka przecina mur, znajduje się zazwyczaj drewniana drabina lub furtka z prośbą o zamknięcie. Żadnych ograniczeń czy zakazów wstępu.
Co chwilę uciekały ze ścieżki zabłąkane owce. Pasące się tu zwierzęta to jakiś ewenement – choć posiadają właścicieli i pasą się na prywatnych łąkach, cały rok spędzają pod niebem. Biorąc pod uwagę ogrom terenu, nie wyobrażaliśmy sobie kto i w jaki sposób mógłby spędzić je w jedno miejsce na przykład w celu ostrzyżenia? Walijskie owce były płochliwe i ani nam, ani żadnemu z mijanych turystów nie pozwoliły podejść bliżej niż kilkanaście metrów.
Piękna pogoda nie tylko nas wywabiła z domu. Po pięciu godzinach znaleźliśmy się pod wierzchołkiem Snowdona, gdzie ujrzeliśmy tłum na szczycie. Najwyższa góra Walii „ozdobiona” jest stacją kolejki zębatej, gdzie staromodna, sapiąca parą ciuchcia, wciąga żądną wrażeń gawiedź. Bilet na górę kosztuje 30 funtów, ale cena wyraźnie nie odstrasza. Setki turistas okupują szczyt oraz stojącą pod nim restaurację.
Pierwsze wrażenie na szczycie lub tuż pod nim – wspaniałe widoki!
Drugie – co tu tak śmierdzi? (Gdy byliśmy już dwadzieścia metrów od stacji doleciała do nas woń nieszczelnych toalet. Setki trafiających w to miejsce ludzi biegunka podróżna dopadła jakby akurat na Snowdonie.)
Trzecie – skąd tu tyle luda? (Bo i rzeczywiście – knajpa przeżywała oblężenie, choć cena fast-fooda lub puszki coli była tam wyższa chyba trzykrotnie niż w dolinie. Także na najwyższy punkt góry nie sposób było wejść, nie przepychając się łokciami. Na szczęście znaleźliśmy mały kawałek łączki tylko dla nas tuż poniżej.)
Chyba zasiedzieliśmy się w Warszawie na dobre, bo kilkusetmetrowe podejście na szczyt dało nam trochę w kość. Postanowiliśmy zejść najprostszą ścieżką, schodząca w dolinę, z powrotem na przełęcz z której wyruszyliśmy. Ostatni autobus odjeżdżał o osiemnastej i zależało nam na jego złapaniu. Niestety, spóźniliśmy się o dwadzieścia minut. Z parkingu na Pen-y-Pass odjeżdżali tłumnie ludzie wracający z gór, po raz drugi tego dnia postanowiliśmy więc spróbować szczęścia. Chyba nie mogło nam się bardziej poszczęścić. Po trzech minutach machania zatrzymał się przy nas młody Anglik i zawiózł nas do najbliższego miasteczka, Betws-y-Coed.
Kolejne dni to pobyt w Llandudno, jednym z głównych miast w okolicy. Niewielki kurort, leżący na dużym półwyspie i otoczony morzem, okazał się dobrym miejscem do podglądania codziennego życia Walijczyków. Miejscowość odwiedzają głównie ludzie starsi, dla których otwarto tu dziesiątki hoteli, położonych głównie na wschodnim wybrzeżu. Nawiasem mówiąc to właśnie te hotele dają utrzymanie wielu Polakom jakich los przygnał w te strony. W dziesięciotysięcznym mieście kilkuset mieszkańców stanowią Polacy i Słowacy, nie sposób więc nie spotkać słowiańskiej twarzy wędrując dłużej po mieście.
Dzięki mojej siostrze i jej chłopakowi zaliczyliśmy wizytę w prawdziwym brytyjskim pubie, gdzie trafiliśmy na koncert lokalnego duetu gitarzystów. Odwiedziliśmy też molo z czasów królowej Wiktorii – nic specjalnego. Zajrzeliśmy na zachodnie wybrzeże, malownicze i prawie nieodwiedzane. Pobyt w Wielkiej Brytanii jest nieważny bez wizyty w restauracji „Fish & Chips”, więc i tam zajrzeliśmy. Zgodnie stwierdziliśmy, że najlepsze frytki jakie jedliśmy podają w lokalu na Mostyn Street, w pobliżu sklepu ze sprzętem rehabilitacyjnym. Jeśli tam zajrzycie poproście jednak, by nie dodawali do nich sosu winegret.
Podobno niemal całe lato było w Walii deszczowe. Trudno było w to uwierzyć, bo w trakcie naszego tygodniowego pobytu zaledwie dwa dnia były nieco tylko mokre. Znając realia Wysp dopisało nam wielkie szczęście.
A potem było już normalnie – pożegnanie, szybka odprawa na lotnisku, sto pięćdziesiąt minut w towarzystwie już trochę mniej rozwrzeszczanych dzieci, szary warszawski poranek. I kamienne twarze celników na Okęciu. Zadziwiające jest, że nigdy żaden z nich nie odpowiada na „dzień dobry”, nawet nie skinie głową. Chyba są specjalnie szkoleni do tego, by patrzeć ludziom w oczy tylko wtedy, gdy porównują ich zdjęcia z tymi w dowodzie...