A więc jestem w Europie, prawie dwa lata po tym jak przejechaliśmy z Olą most nad tureckim Bosforem. Tyle że tym razem środek transportu wwiózł mnie dość głęboko na jej terytorium i to od razu do znajomego kraju. Jak opisać to uczucie? Chyba jako szok kulturowy. Nigdy bym nie sądził że doświadczę go zaledwie o jedną granicę od Polski. A jednak! Po Azji Centralnej wszystko wydaje się tu niezwykłe.
Wyszedłem przed budynek dworca w Charkowie na chłodny poranek. Po raz pierwszy od zejścia z gór Pamiru czułem prawdziwe zimno na skórze, cudowna odmiana po upałach doliny Fergany i Buchary. Po placu chodzili mężczyźni o jasnej skórze i kobiety o blond włosach. Zabudowania przypominały starówkę jakiegoś polskiego miasta. Wszystko to dawało poczucie powrotu, jeśli nie do domu, to jakiegoś dawno nieodwiedzanego miejsca. Długo siedziałem na stopniach, rozglądałem wokół i czułem – jak to określić? - radosne uniesienie. Potem ruszyłem na miasto, cały czas uśmiechając się do wszystkiego wokół, do wszystkich znajomo wyglądających szczegółów. Nawet jeśli był to tylko napis „second hand” nad witryną sklepu. Cieszyłem się każda chwilą tego dnia i byłem autentycznie wzruszony. Gdzieś na drodze mignął mi drogowskaz „Warszawa” - no tak, pewnie zrobili to dla zmotoryzowanych kibiców na ostatnie mistrzostwa. W barze na głównej ulicy zjadłem pilmeni, takie same pierożki jak przed opuszczeniem Lwowa przed dwoma laty.
Na porównania z Azją przyjdzie jeszcze czas, na szybko zauważyłem tylko że ludzie są tu cichsi, jakby spokojniejsi. A może po prostu bardziej opanowani, trzymają cy się na dystans? Prowadnica w pociągu uprzejmiejsza, jakby dostrzegała w nas ludzi a nie tylko anonimowych pasażerów których trzeba odstawić na miejsce. Z drugiej strony gdy przyjrzałem się ludziom idącym przez dworzec zauważyłem, że niemal każdy z nich ubrany jest na czarno lub szaro. Co za kontrast z kolorowymi ubraniami tadżyckich czy uzbeckich kobiet, o Hinduskach nie wspominając! Zrozumiałem wtedy słowa usłyszane od turystki w indyjskim Amritsar: „to nie oni są kolorowi, to my jesteśmy bezbarwni”.
Tak jak dwa lata temu zaglądam do soboru, oglądając ludzi zapalających świece. Jak dwa lata temu na ulicach rozbite namioty partii agitujących przed wyborami parlamentarnymi. Koło tej podróży powoli się domyka.
Nocnym pociągiem ruszam na południe, do Odessy. Tu także sporo „domowych” akcentów. Miasto zielone, ulice gęsto wysadzane platanami, na słynnych odeskich schodach (tych z filmu „Pancernik Potiomkin”) stoi wycieczka Polaków. Przewodnik próbuje zebra ich razem do grupowego zdjęcia, na co ktoś z podopiecznych pociąga łyk piwa z butelki i pyta „dlaczego wszystkie zdjęcia mamy na kacu?!”. No, istne Zakopane. W centrum Odessy mnóstwo jest drogich sklepów i kawiarni. Gdy jednak wyjść na przedmieścia wyłażą na powierzchnię krzywe chodniki, falujące tory tramwajowe, zaniedbane domy i handlarzy śmieciami stojącymi za dworcem. I to jest już ta druga Ukraina, którą mniej lubię. Tam biedna, zacofana, jakby... azjatycka. W złym znaczeniu oczywiście. Chociaż czy sprawiedliwie jest pisać w ten sposób po tych dwóch latach?
Za Odessą diabeł mówi dobranoc. Specjalnie wybieram drogę przez największą prowincję, by zobaczyć od strony ukraińskiej deltę, miejsce w którym Dunaj wpada do Morza Czarnego i gdzie Stary Kontynent zapada się pod wodę. Mam świadomość, że gdzieś tam, w oddali, wynurza się już jako nowy ląd, na wybrzeżu Gruzji i Turcji. Tamte miejsca to jednak już przeszłość, nadszedł czas powrotu.
Po kilku godzinach jazdy dotelepałem się do Primorskiego. Wieś jak z Polski „B”, środkiem dziurawa droga, po obu stronach niskie domy, rozklekotany autobus staje na końcowym przystanku po czym zawraca. Pod sklepem wydziera się kilku pijanych facetów, a dzieci patrzą na mnie jak na zjawisko. W powietrzu czuć zapach palonego drewna i pieczonego mięsa. Poczułem pewnego rodzaju odprężenie. A jednak to nie koniec podróży, nawet tu znaleźć można miejsca jakby żywcem wyjęte znad brzegów kirgiskiego Issyk-Kul. Ruszam w mrok i spędzam noc na werandzie jakiegoś opuszczonego posterunku, aby rankiem trafić do kurortu nad brzegiem morza. Wioska to same pensjonaty i ośrodki wypoczynkowe żywcem przeniesione tu z lat 80-tych. Przy jednym z domów pracuje kilku murarzy, częstują mnie śniadaniem, wypytują gdzie idę, pokazują okolicę. Zanim wrócą do pracy wypijamy po symboliczne pięćdziesiąt gram wódki. I znowu czuję że jestem we właściwym miejscu. To już nie Ukraina, ale południowy Kirgistan albo jakaś podobna, znajoma okolica...
Dalej droga prowadzi betonowymi płytami po wąskiej mierzei. Mam szczęście, bo do kolejnej wioski podwozi mnie motocyklista. Trzymam się kurczowo siedzenia i zamykam oczy, gdy prujemy sześć dych po straszliwych koleinach. Wieczorem docieram do Wilkowa, ostatniego ukraińskiego osiedla nad Dunajem.
O Wilkowie napisał ktoś mądry w przewodniku, że jest „ukraińską Wenecją”. Trzeba wiele dobrej woli by dojrzeć w tym miejscu ślad włoskiego miasta. Pośród niskich domów biegną tu wykopane wprost w ziemi kanały, którymi podobno udaje się nawigować łodziami. Wierzę na słowo, bo gdy tu doszedłem skatowany przez upał, zobaczyłem jedynie wąskie koryta pełne błota. Ich skrajem biegną drewniane kładki pełniące rolę chodników, żeby odwiedzić sąsiada nie idzie się więc ścieżką, ale stąpa po chwiejących się deskach dwadzieścia centymetrów nad ziemią. Nie ma mowy aby coś tędy przepłynęło. No, chyba że podczas powodzi, gdy woda zalałaby okoliczne domy do połowy. Przy tym system kanałów to kiepski sposób komunikacji, wiele chodników kończy się ślepo i musiałem kilka razy zawracać aby dojść do celu.
Mieszkańcy Wilkowa używają jednak łodzi, tyle że na samej rzece. W tym miejscu północna odnoga Dunaju jest szeroka na kilkaset metrów, pływają nim małe łódki wiosłowe i duże statki morskie. O świcie obserwowałem dziesiątki ludzi schodzących na brzeg i odpływających w swoich łupinkach, aby wrócić już o zmroku. Wieźli ryby, a czasem skrzynki pełne warzyw. Pewnie handlują z innymi nadrzecznymi osadami, lub Rumunami z drugiego brzegu. Granica państwa przebiega tu środkiem rzeki. Znalazłem nocleg pod odwróconą dnem do góry łódką, w niewielkiej przystani. Rano kilka rodzin zeszło nad brzeg i ładowało swoje bagaże do łodzi, ale nikt mnie nie zobaczył.
W okolicy mieszkają podobno Lipowanie, rosyjscy starowiercy, ale nie udało mi się ich znaleźć, choć mieli żyć zaledwie kilometr dalej. Spędziłem więc cały dzień na brzegu, koło ukraińskiego słupka, gwiżdżąc na strategiczną granicę tuż obok. Wystarczyłoby odciąć jakąś łódkę i pod osłona ciemności szybko znalazłbym się po drugiej stronie. Nie tym razem jednak. Zamierzam posmakować tej na poły europejskiej, na poły wschodniej rzeczywistości zanim pojadę dalej. Taka aklimatyzacja przed ostatecznym zakończeniem tej podróży. :)