Mój czas w Uzbekistanie się kończy, data wyjazdu zbliża się wielkimi krokami, postanowiłem więc dopełnić ostatniej „powinności” i obejrzeć Samarkandę i Bucharę, klejnoty jedwabnego szlaku. Na daleki zachód kraju nie starczy mi już czasu, z wielkim żalem musiałem porzucić plan zobaczenia Morza Aralskiego, postanowiłem więc zobaczyć przynajmniej to, co blisko. Samarkandą straszyli mnie jeszcze w stolicy spotkani Polacy: drogo, tłumnie i w gruncie rzeczy niewiele do oglądania. Nie zraziłem się, pojechałem.
Chciałbym napisać tu o zachwycie w jaki wpadłem odwiedzając te dwa miasta, ale zachwytu nie było. „Jak może nie wzruszać, skoro wzrusza?!” – spytałby nauczyciel z powieści Gombrowicza. A jednak. Może to już zmęczenie wywołane przejściami z biurokracją tego kraju? A może zmęczenie podróżowaniem w ogóle? Jedno i drugie po trochu. Przede wszystkim lekkie zdziwienie i myśl: „przecież ja już to wszystko widziałem!”.
Może w innej formie, w mniejszej ilości, ale jednak. Przechadzam się wśród bajecznie kolorowych budowli Registanu, zespołu trzech historycznych medres w centrum Samarkandy i nie mogę odepchnąć od siebie wrażenia, że równie piękne miejsca widziałem już w irańskim Isfahanie. Plac Imama, Wielki Meczet, meczet Szejk Lotfollah… Każde z nich miałem w głowie zaglądając w zakamarki Registanu i innych budowli miasta. Błękit ceramiki jaką pokryto stare budowle tu i tam jest równie piękny, misterność ozdób powala na kolana – a mimo to wszystko wydaje się być powtórzone, czasem bliźniaczo podobne. Tu, w Samarkandzie, brakuje jednak drobnego szczegółu – życia. Meczety i bazary Isfahanu do dziś pełnią swoją funkcje służąc mieszkańcom, a Plac Imama to naturalne centrum miasta, miejsce pikników i spotkań. Niechby kto spróbował czegoś podobnego w Samarkandzie! Opłaty wstępu i wszechobecni milicjanci od razu by go zniechęcą. Dawny meczet i medresy zamieniono za to na galerie handlowe. Opłaty za wstęp to inna śpiewka. Miejscowi płacą równowartość kilkudziesięciu groszy, przyjezdni – 15 złotych. Przebicie jest ponad dwudziestokrotne. I od razu przypomina indyjski Tadż Mahal: podobne zdziwienie różnicą cen, podobny zawód po wejściu.
Ktoś może znowu zjedzie mnie, że narzekam. Że skoro tak, to po co tu jechałem. Może nawet będzie miał rację. Na szczęście z rozmów ze spotykanymi Polakami wiem, że nie jestem jedynym zawiedzionym.
Jedno tylko trzeba przyznać temu miastu na plus: jeszcze rok temu straszono nas, że nie sposób tu znaleźć taniego hotelu. Najtańszy jaki znalazłem w sieci, używając strony HRS, kosztował 40 euro. Na szczęście w starej części miasta, zaledwie pięć minut od Registanu, dużo jest świeżo stworzonych rodzinnych hotelików po kilkanaście dolarów za noc. Ze śniadaniem :) Kilkanaście dolarów to, w porównaniu z resztą Azji, wcale nie tanio, ale taki już jest Uzbekistan: biedny kraj z europejskimi cenami.
A pozytywne zaskoczenie? Buchara. Cichsza i spokojniejsza niż Samarkanda, przypomina irański Jazd, miasto zoroastrian i domów z gliny. Ta sama niska zabudowa, te same domy koloru piasku. I znowu wrażenie, że wszystko to już kiedyś widziałem, ale żywe, bo wciąż służące mieszkańcom, a nie zakonserwowane na użytek turystów. Na szczęście tu wstęp nie kosztuje nawet dolara, a bilet do meczetu (bilet do meczetu, jakiś absurd!) ważny jest przez dwa dni. W Samarkandzie historyczne budowle to kilka perełek rozrzuconych wśród nowoczesnego miasta, stare miasto Buchary to spójna całość. Poświęciłem trzy dni na Samarkandę i półtora Bucharę, ale Tobie polecam odwrócić te proporcje.
A może rzeczywiście narzekam i zrzędzę? To chyba wina biurokracji która dręczy mnie tu od początku. Przecież teraz, gdy oglądam zdjęcia stamtąd, widzę że to naprawdę piękne miejsca. Obejrzyjcie i Wy!