Wschodni Uzbekistan powitał mnie przyjaźnie, spotkaniem z lokalną tradycją i gościnnymi mieszkańcami. Przyjazd do Taszkentu zmienił to jednak dość szybko. A wszystko to z powodu jednego drobiazgu: obowiązku rejestracji, który dotyczy tu także, a może w szczególności, cudzoziemców.
Ta idiotyczna pozostałość z czasów ZSRR zniesiona została we wszystkich krajach dawnego Sojuza, nawet w Rosji. Uzbekistan jest jednak nadal najbardziej paranoicznym z krajów dawnego imperium i sowieckie zwyczaje mają się tu całkiem dobrze. Jednym z nich jest przymus posiadania przez każdego miejsca, w którym jest zameldowany, nawet gdy przyjeżdża tu jako turysta, z ważną wizą i biletem na powrót do ojczyzny. Obywatele miejsce zameldowania mają wpisane w dokumenty, cudzoziemiec musi zameldować się w miejscu zatrzymania. Meldunek taki, zwany registracją, to zazwyczaj nieduży świstek z nazwą hotelu oraz okresem na jaki się w nim zatrzymuje. Jego brak może spowodować spore kłopoty, w które sam wpakowałem się po przyjeździe, oczywiście z własnej winy.
W Taszkencie zjawiłem się trzeciego dnia po przekroczeniu granicy. W ostatniej chwili, bo dopuszczalny czas przebywania w Uzbekistanie bez rejestracji to właśnie trzy dni. Minąłem hotele w centrum, z pokojami po 200 dolarów noc i znalazłem najtańszy w okolicy hotel „Hadra”, za jedyne 15 dolarów. Zatrzymałem się tam na jedną tylko noc, by rozeznać się w terenie. Rano byłem umówiony w polskiej ambasadzie na wyrobienie nowego paszportu tymczasowego, na którym mam zamiar wrócić do Polski. Niestety, opłaty w naszych placówkach przyjmowane są jedynie w walucie euro. Kilka godzin straciłem na zdobycie 40 euro, których nie mógł mi legalnie sprzedać żaden bank. Potem całe popołudnie szukałem ambasady. Gdy wszystko udało mi się już załatwić, padając ze zmęczenia powlokłem się do miejskiego parku. Na odbiór dokumentu byłem umówiony nazajutrz, nie chciałem płacić po raz kolejny za hotel, zdecydowałem się więc na noc pod chmurką. Pomysł taki w Uzbekistanie okazał się raczej fatalny. Kiedy tylko znalazłem w okolicy parku zaciszne zarośla, w których mogłem się położyć, zauważyłem, że przebiegającego nade mną wiaduktu (tak, spałem pod mostem!) pilnuje milicjant. Było to dość absurdalne zważywszy, że nocą nie jechało tam nic, a sam przejazd miał może 20 metrów. Przez dwie godziny bałem się poruszyć aby glina mnie nie wyhaczył, a potem prysnąłem korzystając z chwili jego nieobecności. Resztę nocy spędziłem na tyłach jakiegoś meczetu.
Nazajutrz odebrałem paszport i wróciłem do mojego hotelu. I tu zaczął się cyrk.
Aby się zameldować musiałem pokazać paszport z wizą. Niestety, mój nowy dokument był czysty, a wiza znajdowała się w starym. Recepcjonistka widząc dwa dokumenty wytrzeszczyła oczy i mówiąc, że nie rozumie jak można mieć dwa paszport odmówiła przyjęcia mnie. Wkurzony zadzwoniłem na komórkę polskiego konsula, którego miałem okazję poznać kilka godzin wcześniej. Konsulowi udało się przekonać jakoś uzbecką biurokratkę, że to co mam w ręku jest moim dokumentem, a nie jakimś dziwactwem czy fałszywką. Gdy w końcu wzięła moje papiery w garść, dostrzegła nagle, że nie mam meldunku na poprzednią noc.
- Byłeś u nas 2 dni temu. Gdzie masz registrację za wczoraj?
- Nie mam. Byłem za miastem – skłamałem.
- No to do widzenia. Bez registracji nie meldujemy.
I tu zaczęły się moje kłopoty. Okazało się, że nie mając meldunku za poprzednią noc, choćby tylko jedną, hotel nie może mnie przyjąć. Szansa na spanie w tym miejscu była już spalona.
Z pomocą przyszedł mi przypadek. Dowiedziałem się, że najtańszy nocleg w stolicy znaleźć można w kamnacie oddycha na dworcu głównym. Trafiłem tam około jedenastej wieczorem, ale wszystkie miejsca były już zajęte. Tutejsza recepcjonista wyglądała jednak na przychylniejszą. Nie miałem wyboru. Kolejną noc spędziłem w krzakach i o ósmej rano zjawiłem się znów na dworcu. Miejsce było i to ponad dwa razy tańsze niż pierwszej nocy. Gęba mi się uśmiechnęła, ale zrzedła gdy usłyszałem:
- Nie masz rejestracji za dwa dni! Gdzie byłeś?
- Yyy… Wyjechałem z miasta…
- A bilet masz?
- Nie, gdzieś zapodziałem…
- No to sorry…
Zatkało mnie, a po chwili zacząłem się kłócić. Jak to możliwe żeby nie można mnie było nigdzie zarejestrować? Jeśli zgubiłem bilet i nie mogę zatrzymać się w żadnym miejscu, kolejnej nocy nie będę miał meldunku już trzecią dobę. Nazajutrz także nikt mnie nie przyjmie, moja zaległość w meldowaniu się będzie rosła – czwarta doba, piata i tak dalej. Już do końca nie będę w stanie nigdzie się zatrzymać. Błędne koło! Co mam w takim razie zrobić?
- Idź na dworzec i zdobądź kopię biletu który kupiłeś, będą ją mieli w archiwach.
Akurat, zaraz idę szukać mojego nieistniejącego biletu! Przecież musi być jakiś inny sposób by znaleźć miejsce do spania i zarejestrować się! Recepcjonistka wysłała mnie do dworcowego biura meldunkowego – OVIR, ale tamtejszy urzędnik był jeszcze mniej przychylny. Znajdź bilet lub kwitek z hotelu, inaczej do widzenia. Byłem w kropce.
Jak to często bywa, z pomocą przyszło mi szczęście. Tym razem zjawiło się pod postacią Polaka, Dominika, który pojawił się obok mnie przy recepcji, by przedłużyć pobyt w pokoju. Wspólnie zaczęliśmy myśleć, jak wydobyć mnie z tej farsy. Na początek mój rodak wpadł na pomysł, że użyje jednego ze swoich biletów, szczęśliwym trafem wypisanego ręcznie. Kupiliśmy na szybko czarny długopis i delikatnie podrobiliśmy na nim datę. Z tak wykonanym falsyfikatem Dominik udał się do OVIR-u, by zapytać się, niby w swoim imieniu czy taki dokument jest wystarczający by zastąpić meldunek. Niestety, konduktor w prowincjonalnym pociągu wydał mu bilet na blankiecie dziecięcym, w związku z czym ani obsługa hotelu, ani urzędas w biurze meldunkowym nie chcieli łyknąć tej ściemy. Czułem, że nad moją głową zbierają się ciemne chmury.
Gdzieś w tym zamieszaniu zwróciliśmy uwagę, że może dałoby się sfałszować mój ostatni meldunek z hotelu „Hadra”. Brakowało mi dwóch nocy, ale niezbyt wyraźna trójka na blankiecie mogła od biedy uchodzić za piątkę, wystarczyło niebieskim długopisem doprawić maleńka poprzeczkę. Recepcjonistka uznała to za dobry pomysł, ponieważ jednak widział mnie już facet w biurze, który podobno kontroluje od czasu do czasu gości w dworcowych pokojach, nie chciała ryzykować. Dominik ponownie przeszedł się na dworzec i wrócił z naczelnikiem, który po krótkiej wymianie zdań poprosił nas obu do biura. Zrobiło nam się niewyraźnie, bo nasza ściema zaczynała być widoczna jak na dłoni, postanowiłem jednak grac do końca. Tym razem w OVIR siedział szef biura meldunkowego. Usiadłszy przed nim powtórzyłem moją historię o „zgubionym” bilecie (o sfałszowany bilet Dominika na szczęście nikt nie pytał) po czym rozpaczliwym głosem zacząłem pytać go, jak mam teraz zatrzymać się gdziekolwiek, skoro żaden hotel nie zechce mnie przyjąć przez resztę miesiąca. Odegrałem przy tym scenę potwornego zdenerwowania. Było to trochę idiotyczne, ale wyczerpał się mój arsenał pomysłów. Moje aktorskie umiejętności zostały docenione. Widząc, że mam zamiar dostać zawału lub padaczki szef OVIR-u przekazał obsłudze hotelu, że można mnie przyjąć.
- Na polecenie biura OVIR? – służbiście upewniła się recepcjonistka, a gdy skończyła rozmawiać zwróciła się do mnie:
- Ty głupku, od początku trzeba było sfałszować ten blankiet. Piątka zamiast trójki i przyjęła bym cię bez piśnięcia. Po co łaziłeś do tego faceta? – bez zwracania uwagi na moje dwa paszporty wręczyła mi kwitek zaświadczający, że zostałem zameldowany w kamnatach oddycha dworca w Taszkencie na następną dobę. Przez kolejne dni przekonałem się, że kobiety tam pracujące były naprawdę równymi babkami! Podziękowałem Dominikowi i jej.
Od tego momentu pilnuję jak oka w głowie uzbeckiej rejestracji, a okładka mojego paszportu pęcznieje od kolejnych kwitków zbieranych w dworcowym hotelu.
Jeśli trafisz kiedyś do Uzbekistanu nie lekceważ tego drobiazgu. Brak jednego świstka może znacząco utrudnić późniejsze życie. Teoretycznie „kwity” powinny być sprawdzane na granicy, a za brak meldunku wymierzana jest surowa kara (czytaj: płacisz 200 dolarów łapówki). Na lotniskach rzadko ktoś na nie patrzy, w pociągach częściej. Wypadki chodzą po ludziach, więc warto więc mieć przynajmniej kilka. Nawet jeśli nie na granicy, uratują Twoją skórę, gdy będziesz chciał zatrzymać się w hotelu.
Co ciekawe, poza Taszkentem nie pytano mnie o rejestrację, w jednym hotelu meldunek dostałem od ręki, bez żadnych pytań. Był to jednak wyjątek. Nawet przy zakupie biletów kolejowych zapytano mnie raz czy dwa o ten idiotyczny świstek. Kolekcjonuję więc teraz każdy papierek i bilet zaświadczający o tym gdzie przebywałem minionej nocy. I czuję się jak w Korei Północnej, gdzie na wyjazd poza miejsce zamieszkania potrzebna jest oficjalna zgoda.
Zastanawiałem się przy tym jak rozwiązują problem meldunku rowerzyści śpiący pod namiotem i jadący po kilka dni z jednego miejsca w drugie? I podróżujący samochodami – camperami? W przypadku tych ostatnich oficjalna wytyczna brzmi: możesz spać w camperze, jeśli zatrzymasz się na hotelowym parkingu i zameldujesz w hotelu. Choć w ten szczyt idiotyzmu trudno uwierzyć, jest to oficjalne stanowisko uzbeckich władz. O rowerzystach nie mam informacji. Może należałoby poprosić naszą ambasadę o wysłanie oficjalnego zapytania do uzbeckiego MSW…
Mimo tego wiele osób podróżuje przez ten kraj, także rowerami. Ciekaw jestem jakie są Wasze doświadczenia z obowiązkiem rejestracji. I co robiliście jadąc przez niego na swoich dwóch kółkach?