Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    W łapach KGB
Zwiń mapę
2012
01
sie

W łapach KGB

 
Kirgistan
Kirgistan, Naryn
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 47714 km
 
Samochód toczy się pomału dziurawą drogą, co jakiś czas zjeżdżając z niej, by pokonać zerwane mosty. Stary „Moskwicz” zanurza się w takich momentach po osie, a ja myślę tylko o tym, żeby silnik nie zgasł na środku strumienia. Razem z kierowcą jedzie rodzina wracająca do miasta. Szybko pokonujemy ostatnie kilometry drogi w dolinie Aksaj i zaczynamy wspinać się na przełęcz. Na jej szczycie znajduje się kolejny posterunek, jednak po wczorajszej wizycie u żołnierzy i ich luźnym podejściu do obcokrajowca, nie spodziewam się kłopotów.

Dojeżdżamy. Na przełęczy kilka budynków, przy drodze budka i szlaban. Kierowca wychodzi, podaje dokumenty żołnierzowi, rozmawia przez chwilę. Potem odwraca się do mnie.

- Paszport masz?
- Mam – pewnym ruchem podaję dokument.
- A przepustkę?
- Przepustkę?
- No, trzeba mieć przepustkę w strefę przygraniczną. Każdy musi ją mieć. Nawet my musieliśmy ją wyrobić.

Baranieję. Oczywiście żadnej przepustki nie mam, nikt nie wspomniał o tym szczególe. W dolinę Aksaj przedostałem się boczną ścieżką, z dala od posterunków, nie miał mnie więc kto zawrócić. Rozkładam ręce dając do zrozumienia, że nie wiedziałem o niczym. Żołnierz mówi coś do kierowcy i okazuje się, że muszę zostać na posterunku. Kirgiska rodzina odjeżdża, ja zaś siadam przy szlabanie. Właściwie nie czuję zdenerwowania, sprawa rozwiąże się przecież jakoś, prędzej czy później.

W budce pojawia się wezwany przez żołnierzy dowódca, ogląda mój paszport, wysłuchuje wyjaśnień, po czy znika w budynku. Zostaję razem z dwójką Kirgizów. Przez kolejną godzinę rozmawiamy o Polsce, od czasu do czasu oglądają mnie siedzącego pod szlabanem przejeżdżający ciężarówkami pasterze. Jesteśmy w jedynym stałym osiedlu w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, pytam więc któregoś z żołnierzy co stało by się, gdyby ktoś pilnujący stad w odległej dolinie uległ wypadkowi i potrzebował pomocy.

- Helikoptera tu nie ma. Gdyby coś się stało musi do nas przyjechać. Możemy mu tutaj udzielić pierwszej pomocy, a potem musi jechać dalej, do Naryna.

Dowódca nie zjawia się przez dobrą godzinę. Wreszcie przychodzi z moim paszportem i jakimiś papierami, siada w budce przy stole i zaczyna pisać. Patrząc przez ramię widzę nagłówek „Protokół zatrzymania” i orientuję się, że sprawa nie skończy się pogrożeniem palcem i wypuszczeniem, ale kroi się coś poważniejszego. Cała dolina Aksaj okazuje się być strefą przygraniczną, a wstęp do niej jest możliwy tylko z papierkiem uzyskanym w Narynie. Trudno, trzeba przez to przejść, skoro się wpakowałem. Z pomocą jednego z żołnierzy dowódca odcyfrowuje dane z paszportu, po czym każe mi otworzyć plecak i wyciągnąć z niego wszystko. Zaczynam się z lekka niepokoić, przeszukanie jest bowiem niezwykle drobiazgowe, a na osobnej kartce papieru spisywany jest kolejno każdy, najdrobniejszy element wyposażenia. Śpiwór, aparat, obiektyw numer jeden, obiektyw numer dwa, szczotka do zębów, mydło, igły do szycia – sztuk dziewięć, nitka (tu żołnierz przez chwilę mierzy ją rozstawionymi ramionami) – trzy metry. Rozumiecie? Wszystko co miałem wylądowało na podłodze i zostało zaksięgowane tak skrupulatnie, jak to tylko możliwe. Przyszła w końcu kolej na aparat. W tym momencie robi mi się gorąco, przypominam sobie bowiem, że fotografowałem bunkry w okolicy posterunku daleko w górach. Korzystając z chwili nieuwagi mundurowych podmieniam karty pamięci w aparacie i pod pozorem pokazania im zdjęć jakie wykonałem, kasuję dwie zdradzieckie fotografie. Na szczęście główną kartę udaje mi się schować do kieszeni, a chwilę później, robiąc jakiś dziwny wygibas, do majtek. W aparacie zostaje mniejsza, na niej zaś ledwie kilkanaście kadrów, żaden z nich nie zdradza jednak jaką drogę pokonałem, jestem więc bezpieczny.

Wszystko co mam zostaje spisane, mogę schować rzeczy do plecaka. Dowódca znika, ja zostaję z trójka jego podkomendnych. Tylko jeden ma kompletny mundur, drugiemu brakuje porządnych butów, trzeci, poza zielonymi spodniami, ubrany jest w wyświechtany dres i sweter. Gadamy dużo, przez cały czas próbuję nastroić ich pozytywnie do siebie. W pewnej chwili zostaję sam na sam z jednym z nich, tym w pełnym rynsztunku. Młody Kirgiz z kałachem półgłosem zaczyna mnie namawiać do transakcji:

- Ty, daj mi jakiś podarok.
- Że co?
- No, jakiś podarok. Dolary. Ja pomogę ci z tego wyjść.

Jednym słowem propozycja korupcji. Może bym i przystał, ale nie mam przy sobie więcej niż dziesięć dolarów, poza tym obiecałem sobie trzymać się zasady nie wręczania łapówek w tej podróży. Śmieję się więc i czekam na rozwój wypadków. Słonce zniża się coraz bardziej, robi się zimno, a ja tkwię na tej przełęczy już trzecią godzinę. Wreszcie szef posterunku wzywa mnie do jednego z budynków. Przechodząc przez furtkę widzę, że toczy się tu normalne życie: żołnierze odbywają apel na placu, a nieco dalej ich żony wieszają pranie i szykują kolację. Tu praca jest jednocześnie domem rodzinnym. Idziemy na piętro, gdzie w pokoju czeka na mnie już inna „szycha”, dostrzegam na pagonach, że ma o jedną gwiazdkę więcej. Oficerowie chwilę rozmawiają, po czym pytają którędy dokładnie szedłem.

Pytanie jest kłopotliwe, gdyż nie chcę zdradzić, że spędziłem cztery dni w dolinie która jest w całości strefą przygraniczną. Wymyślam więc naprędce marszrutę odwrotną do tej którą pokonałem, udając, że byłem w zakazanej strefie tylko dobę. W dodatku, mówię, sprawdzono mnie na posterunku w głębi doliny i nic nie powiedziano o tym zakazie.

- Zaraz, zaraz. Przed chwilą gadałem z pasterzem który widział cię tu niedaleko, przy źródłach.

Robi mi się gorąco. Orientuję się, że jeszcze chwila i przyłapią mnie na kłamstwie, więc szybko potwierdzam:

- No tak, byłem tam, oczywiście. Ale potem wróciłem i poszedłem w głąb gór. I nikt nie powiedział mi nic o strefie przygranicznej!

To ostatnie zdanie, podobnie jak tekst o mijanym posterunku powtarzam jak mantrę mając nadzieję, że przemówi za mną. Jakoż po chwili dowódca – nie wiem już który z tej dwójki dowodzi tym odległą placówką – każe napisać mi oświadczenie, że wszedłem w zakazany obszar przypadkiem i nikt wcześniej nie poinformował mnie o przepustce. Po rosyjsku co prawda od biedy czytam, ale pisać nie potrafię niemal wcale. Każą mi więc napisać krótkie zeznanie alfabetem łacińskim, w rosyjskim brzmieniu. Stawiam litery śmiejąc się w duchu, wygląda to zupełnie idiotycznie. Wreszcie mogę wyjść z biura. Jeszcze chwila i dowódca, ten który spisywał moje wyposażenie, pojawia się i oznajmia, że jedziemy do Narynu. Atmosfera rozluźnia się, zaczynamy swobodnie rozmawiać. Mogę zabrać plecak i schować paszport. Razem z dwójką żołnierzy wsiadamy do samochodu i ruszamy długimi serpentynami z przełęczy w stronę miasta. Po drodze zgarniamy jeszcze jakąś kirgiską babcię, która umila nam czas śpiewem. Ale jakim śpiewem! Z głębi serca, mocnym, prawdziwie chwytającym za serce. Ściemnia się, ale przed zmrokiem zdążamy jeszcze zatrzymać się w dolinie, skąd zabieram, ukrytych pod głazem, kilka rzeczy które nie były mi potrzebne w górach. Dojeżdżamy do miasta, a ja zastanawiam się czy zdążę znaleźć jakieś miejsce na nocleg. W tym momencie samochód zatrzymuje się przed jakąś jednostką i dociera do mnie, że to nie koniec zabawy.

Zabrawszy rzeczy idę za żołnierzami do jakiegoś budynku i przez obskurne korytarze trafiam do dużego pokoju. Za biurkiem siedzi otyły Kirgiz w mundurze, klasyczne wyobrażenie szefa wszystkich szefów. Podwładni referują mu sprawę, spisują jakieś dodatkowe zeznania, grubas bierze się za przeglądanie mojego bagażu. Oczywiście szczególne zainteresowanie budzą komputer i aparat. Patrzę wszystkim na ręce, nie mam jednak zbyt wiele do ukrycia, pozwalam więc na przejrzenie kart pamięci czy obejrzenie zdjęć na laptopie. Niestety, fotografuję wszystko w RAW-ach, których nie jest w stanie wyświetlić żaden program na posterunkowym komputerze. Gdzieś między zdjęciami pojawiają się skany radzieckich map których używam, sprawa staje się więc podejrzana. Zaczyna mnie to wszystko niepokoić, wygląda bowiem na to, że nie zostanę wypuszczony tak łatwo. W pokoju zjawia się jeszcze jeden mężczyzna. Kirgiz, ale o miękkich rysach Europejczyka, niedogolony i ewidentnie woniejący alkoholem. Od początku mało przyjazny, ma coś obleśnego w spojrzeniu i wyrazie twarzy. Zaczynam tracić cierpliwość i mówię wreszcie do grubasa za biurkiem:

- Dobra, wystarczy. Daj mi telefon, chcę zadzwonić do mojej ambasady.

To okazuje się jednak niewykonalne. Jeden z telefonów na biurku nie działa, drugi służy tylko do rozmów wewnętrznych. Moi rozmówcy nie zamierzają mi ułatwić skontaktowania się z placówką w Almaty. Naciskam, wiedząc, że mam do tego prawo, każdy zdaje się jednak mieć to, mówiąc dosadnie, głęboko w dupie. Nieogolony mówi coś mało przyjaznego.

- A ty kto?- pytam.
- Nie twoja sprawa. KGB.
- KGB? No tak, znam. Same psy – mówię przez zęby. - To co z tym telefonem?

Telefonu jednak nie będzie. Gdy proszę o nazwisko „psa” z KGB ten zapisuje na karteczce słowo „dyżurny” i jakiś numer. Gdy próbuje spisać z dokumentów na biurku nazwę jednostki, grubas zasłania ręką. Na szczęście udaje mi się ją łatwo zapamiętać – to lokalna Służba Ochrony Pogranicza. Zjawia się kolejny agent kontrwywiadu, łysy, o jowialnym wyglądzie i rzucający jakieś dowcipy. Od jednego z żołnierzy dowiaduję się, że jest sobota, muszę więc poczekać w mieście do poniedziałku na wyjaśnienie sprawy. Do tego czasu mam zostać w pobliskim hotelu, bez paszportu, co ma uniemożliwić mi ucieczkę i bez plecaka. Szczęśliwie mam przy sobie pieniądze i numer do konsulatu, mogę więc rano wyjść na miasto i zadzwonić z publicznej centrali. Schodzimy do samochodu i jedziemy z dwójką agentów do gostinicy. Po drodze udaje mi się schować do podręcznej torby komputer i zasilacz.

Pokój w hotelu jest tani, dostaję jednak chyba najgorszą nora w mieście, bez ciepłej wody i możliwości wzięcia prysznica. Plecak zostaje w samochodzie, jestem więc sam, z kilkoma drobiazgami takimi jak szczoteczka do zębów. Agenci, szybko nadałem im ksywy pasujące do wyglądu: „Pedałek” i „Jowialny”, powtarzają, że pojutrze sprawa zostanie załatwiona, a do tego czasu mam tu siedzieć.

Gdy wychodzą postanawiam chwilę popracować, aby nie myśleć o tym, w co się wpakowałem. Nie jestem zresztą bardzo zdenerwowany. Chociaż bez paszportu, jestem faktycznie wolny, rano mogę wyjść na miasto i powiadomić konsulat. Po chwili słyszę pukanie. Zupełnie bezmyślnie otwieram drzwi. „Pedałek” i „Jowialny” widząc komputer postanawiają mi go odebrać. Krótka przepychanka kończy się moją przegraną, oprócz komputera tracę też maszynkę do golenia. W końcu mogę sobie nią podciąć żyły lub zaatakować funkcjonariusza! Wreszcie wychodzą. Jest druga w nocy. Przeklinam na czym świat stoi własną głupotę, po czy idę spać. Cóż innego mi pozostało?

Rano myję się pobieżnie pod kranem i wychodzę na miasto. Jeden z dwójki aniołów stróżów czeka na korytarzu, zaskoczony patrzy jak wychodzę. Idę główną ulicą szukając otwartego sklepu, gdy moją uwagę przykuwa jadący za mną samochód. Czerwony wóz z ciemnymi szybami pomału rusza spod hotelu i jedzie za mną. Zaczynam się śmiać. Lokalni wywiadowcy albo są tak tępi, albo naprawdę nie zadają sobie trudu by się kryć. Idę dwa kilometry główną ulicą, potem wracam. Moi opiekunowie nie odstępują mnie na krok, ale maskowanie zupełnie im nie wychodzi. Odnajduję centralę telefoniczną, ale pod numerem ambasady jaki mam nikt nie odbiera.

Przed centralą dopada mnie lokalny milicjant.

- Paszport masz?
- Nie.
- Dlaczego?
- Zabrali mi ludzie z KGB za naruszenie strefy pogranicznej – walę prosto z mostu, on zaś baranieje. - Zresztą pogadaj z nimi, już tu jadą.

Czerwony samochód podjeżdża, ale nikt nie wysiada. Chłopcy ewidentnie nie chcą się zdradzić, Wreszcie „Pedałek”, tego dnia trzeźwy i ogolony, otwiera drzwi, podchodzi i tłumaczy sprawę. Na koniec zaś dodaje:

- Lepiej nie łaź po mieście bez paszportu. To niebezpieczne.

Macham ręką i ruszam dalej na zakupy. Gdy udaje mi się zjeść śniadanie jest już dziewiąta, wracam więc do centrali Telekomu. Po drodze zatrzymują się koło mnie moi opiekunowie.

- Mówiliśmy żebyś nie łaził po mieście.
- Idę zadzwonić do konsulatu. To moje prawo.
- Ja jobiu twoje prawo.
- Ja toże jobiu wasze prawo.
- Mamy cię...? - i tu „Jowialny” wykonuje gest zakuwania w kajdanki.
- Słuchaj, nie rób problemów – mówię spokojnie. - Wykonam telefon i wracam do hotelu, OK?

Kompromis zostaje osiągnięty, a ja mogę iść do lokalnego Telekomu. Osoba której numerem dysponuję jest na urlopie, dostaję jednak telefony do dyżurującej w Almaty pani konsul. Po kilku próbach udaje mi się połączyć.

Nie wiem jak czułbyś się na moim miejscu w takiej sytuacji? „Bardzo przepraszam, że dzwonię w niedziele rano, ale muszę poprosić panią o pomoc. Zostałem zatrzymany przez pograniczników na południu Kirgistanu za naruszenie pogranzony”. Po prostu jak skończony kretyn. Rozmawiająca ze mną pani konsul przyjmuje mój telefon nadspodziewanie spokojnie i po zadaniu kilku pytań obiecuje pomóc. Od tej chwili jestem już niemal zupełnie wyluzowany, wiem, że moją sytuacji zna ktoś jeszcze i nie działam sam. Wychodzę na ulicę. Moi znajomi drzemią w wozie. Budzę ich i wręczam karteczkę z numerem telefonu do konsulatu mówiąc:

- Zadzwońcie tam lepiej. Chcą z wami pogadać.

Grzecznie wracam do mojej nory i robię pranie. Nie mijają dwie godziny, jak słyszę pukanie do drzwi. Kierowca KGB-owskiego samochodu grzecznie prosi na dół. W samochodzie czeka już „Pedałek”. Czekamy pół godziny pod domem na „Jowialnego”, po czym razem jedziemy na posterunek, tym razem milicyjny.

- Wazelinę wziąleś? - pyta „Jowialny” gdy wysiadamy.
- Wazelinę?
- No, wiesz, tu dymają, o tak – gestem pokazuje co ma na myśli. Nie znam rosyjskiego na tyle dobrze by spytać, czy próbował już takich przyjemności, więc po prostu śmieję się pod nosem.

Na komendzie niedzielne lenistwo. Siedzimy długo w jakimś gabinecie, nie robiąc nic. Wszystkie krzesła zajęte, siadam więc na parapecie i podziwiam świat przez okno nie mówiąc niemal nic. Jakiś milicjant słucha wyjaśnień agentów, kiwa głową. Mam nadzieję, że sprawa zakończy się jeszcze dziś, ale czeka mnie zawód: mam wrócić do hotelu, a jutro zrobią zdjęcie, pobiorą odciski palców i będą mnie sztrafować czyli wystawią mandat. To mnie trochę niepokoi, nie wiem bowiem ile mogę zapłacić za moje wykroczenie. Sto czy dwieście złotych jeszcze się znajdzie, ale co jeśli zaśpiewają kilka tysięcy? Postanawiam nie martwić się zbytnio, i tak nic to nie zmieni.

Okazuje się, że moja sprawa została przekazana milicji i lokalne KGB umywa ode mnie ręce. Dwójka moich opiekunów oddaje mi plecak i prosi – akurat, prosi! - żebym napisał oświadczenie, w którym nie zgłaszam żadnych pretensji do pracowników urzędu bezpieczeństwa czegoś tam. Wspominając wydarzenia minionej doby mógłbym wysmarować niezła skargę na ich zachowanie, wiem jednak że to bez sensu. Pisząc po raz kolejny łacińskimi literami rosyjskie słowa oświadczam, że pretensji nie miejut. Pobieżnie sprawdzam aparat i komputer – nic nie zniknęło. Paszport zostaje jednak na komendzie.

Natychmiast wychodzę na miasto by powiadomić Almaty o wydarzeniach dnia. Wygląda na to, że pierwsze telefony pani konsul zaczęły działać, rozmowa nie jest jednak zbyt optymistyczna, dowiaduję się bowiem, że karą za moje przewinienie może być nawet deportacja z Kirgistanu do miejsca przybycia, w moim przypadku na granice kazachską. Ciekawe co bym tam zrobił bez wizy? Postanawiam czekać na rozwój wypadków. Na ulicy zaczepia mnie, ubrany dziś po cywilnemu, żołnierz z wczorajszego posterunku. Rozmawiamy przez chwilę jak koledzy. W hotelu właścicielka prosi bym nie mył się w brodziku, bo zalewam sąsiadów z dołu. Słodkie.

Poniedziałkowy ranek. Oddaję klucz do pokoju i mam zamiar iść na komendę, milicja przysyła jednak po mnie kierowcę z samochodem. Jadę do znajomego budynku, gdzie ląduję w pokoju sąsiadującym ze wczorajszym. Za biurkami siedzi dwóch funkcjonariuszy. Jeden bierze sprawę w swoje ręce i znika gdzieś na korytarzu. Drugi siedzi naprzeciwko mnie, klepiąc w komputer. Na ścianie wiszą plakaty, ze spisem zakazanych w kraju organizacji terrorystycznych i partii separatystycznych. Obok schematy min przeciwpiechotnych i granatów. Gdy wstaję by obejrzeć te ostatnie dostrzegam, że siedzący naprzeciwko mnie milicjant rżnie na komputerze w kulki. Przez kolejne trzy godziny rozmawiamy o mojej podroży i życiu w Polsce. Gdy kończą nam się tematy oglądamy w telewizji jakąś amerykańską komedię. Około południa wraca wreszcie drugi milicjant. Otwiera kodeks karny i pokazuje mi palcem który artykuł dokładnie naruszyłem. Upewnia się, że umiem czytać po rosyjsku. Dodaje przy tym, że wymierzona mi zostanie minimalna kara, to jest mandat wysokości dziesięciokrotności czegoś tam.

- To ile to będzie? – pytam.
- Chyba pięćset somów – mówi. Nie wierzę własnym uszom. Kwota jest tak niska, że aż śmieszna, biorąc pod uwagę, na ile czasu mnie zatrzymano.

Gdy wreszcie sprawa jest wyjaśniona, idę w asyście jednego z milicjantów do banku. Trwa jednak przerwa obiadowa, musimy więc czekać jeszcze godzinę. Wracamy na komendę. W pokoju jeden z milicjantów pyta:

- Lukas, a nie kupiłbyś nam obiadu?

Brzmi to jak kolejna propozycja łapówki, udaje mi się jednak odeprzeć ją resztką daktyli i migdałów jakie zostały z trekingu. Biorą po trochu, dziękują. Wreszcie o pierwszej mogę spełnić obywatelski obowiązek. Pod okiem milicjanta podpisuję jakiś kwit i wpłacam na konto kirgiskiego wymiaru sprawiedliwości kwotę pięciuset somów. W drodze powrotnej na posterunek robię kopię mandatu – na pamiątkę. Oryginał zostaje włączony do akt opatrzonych moim nazwiskiem i ląduje w archiwum. O fotografii ani odciskach palców nikt nie wspomina. Milicjant odprowadza mnie do bramy, ściska dłoń, dziękujemy sobie i żegnamy się w ukłonach. Po czterdziestu ośmiu godzinach jestem wolny.

Gdy wychodzę zaczynam się znowu śmiać. Pięćset somów? To około jedenastu dolarów. Niewiele mniejsza kwotę zapłaciłbym kierowcy wiozącemu mnie do Narynu. Tymczasem znalazłem się w mieście za darmo, podwieziony przez eskortujących mnie żołnierzy. Można więc powiedzieć, że kwota mandatu rekompensuję Republice Kirgistanu darmowe podwiezienie do miasta. Finansowo na całej tej przygodzie wyszedłem niemal na zero. Teraz, gdy wszystko się skończyło, mogę myśleć o wydarzeniach minionych dni i nocy jak o jeszcze jednej przygodzie w tej podróży.

Natychmiast lecę do Telecomu by zdać pani konsul w Almaty sprawę z wydarzeń dnia i podziękować. Cały czas czuję się jak idiota, w słuchawce słyszę jednak „Taka nasza praca, nawet w niedzielę”. W knajpie obok dworca autobusowego jem zasłużony obiad. Autobusu do stolicy nie ma, czeka już jednak taksówka, w której mieści się siedem osób. Podróż mija szybko, po raz ostatni żegnam się z Kookshal-Too, jeziorem Issyk-Kol i jestem w stolicy. Jeszcze tego wieczoru udaje mi się kupić paliwo w sklepie turystycznym, nazajutrz zaś, po długich poszukiwaniach, znajduję samochód jadący na południe. Pora pisać ostatni rozdział kirgiskiej przygody.

Na koniec kilka słów bardziej serio. Sytuacje takie jak moja, mogą zdarzyć się niestety każdemu. Jak dowiedziałem się w rozmowie z konsulatem, pewien obywatel Polski spędził w tutejszym areszcie dwa miesiące (!), bez możliwości skontaktowania się z placówką dyplomatyczną. Ta dowiedziała się o sprawie, gdy przekazano jej papiery deportacyjne. Jaki stąd wniosek praktyczny? Ano taki, że jeśli w trakcie Twojej podróży staniesz oko w oko z jakimkolwiek wymiarem sprawiedliwości, za wszelką ceną nawiąż kontakt z polską ambasadą lub konsulatem. Moim problemem okazał się brak telefonu komórkowego, jeśli więc będziesz go mieć KONIECZNIE zapisz w nim wszystkie numery do najbliższej polskiej placówki. Każda ambasada lub konsulat ma całodobowy telefon alarmowy i z niego warto skorzystać. Jeśli jednak dysponujesz komórką do konsula – miej ją przy sobie także. A jeśli w danym kraju nie ma polskiej placówki zawsze jest jakaś w sąsiednim państwie, która Ci pomoże. Wreszcie – bądź mądrzejszy ode mnie i sprawdzaj czy w miejsce które odwiedzasz nie potrzeba przepustek :)

Serdecznie dziękuję pani konsul Barbarze Kaczmarczyk oraz panu konsulowi Danielowi Braciszewskiemu z polskiej placówki w Almaty za szybką i rzeczową pomoc podczas mojego pobytu w Kazachstanie i Kirgistanie. I życzę jak najmniej podobnych do mnie szaleńców!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (6)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
zula
zula - 2012-08-01 10:21
...i ponownie czytałam z zapartym tchem !
Wspaniale jest czytać o pomocy jaką uzyskał Pan z Konsulatu .
 
shangrila
shangrila - 2012-08-01 14:19
Boję się, że bez niej byłoby gorzej. Naprawdę!
 
Skarba
Skarba - 2012-08-01 16:46
Trafiłam na Pana blog przypadkiem pare tygodni temu i... już zostałam. Fantastyczne reportaże, tyle humoru w sytuacjach, żeby nie powiedzieć tragicznych, podejście do trudności, którego Panu zazdroszczę, i tylu porządnych ludzi, ilu Pan spotkał - z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Serdecznie pozdrawiam
 
PawelK
PawelK - 2012-08-01 18:30
cool....!!
 
kiclaw
kiclaw - 2012-08-01 22:20
Łukasz, nie wracaj za szybko z tej swojej podróży ;) Twój blog jest niemal jak książki Jagielskiego, Góreckiego, albo nawet Kapusty :)
 
shangrila
shangrila - 2012-08-09 08:11
Pani Anno, bardzo dziekuje za mile slowa! To wlasnie pobyt w Kirgistanie nauczyl mnie podejscia z dystansem i spokojem do trudnych chwil. I pokazal, ze dobrzy ludzie sa wszedzie, ale o tym wiedzielismy juz wczesniej :) Mam nadzieje, ze juz tak zostanie. Pozdrawiam!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013