Ostatni tydzień w Kazachstanie to oczekiwanie na wizę kirgiską. Nie obyło się bez problemów. Tłusty typek w konsulacie obstaje, że jej wyrobienie będzie mnie kosztować ponad sto dolarów. Na mój argument, że na stronie internetowej urzędu cena jest dwukrotnie niższa odpowiada, że owszem, ale za wizę dwutygodniową. Patrzę głęboko w oczy leniwego, środkowoazjatyckiego urzędasa i widzę, że w błyszczy w nich kłamstwo lub przynajmniej niedopowiedzenie. Wreszcie, na dowód, że mówi prawdę, pokazuje mi tabelkę z oficjalnymi cenami. Tam zaś, jak byk, cena wizy – 115 dolarów za wyrobienie w trybie „szybkim” (3 dni) oraz 65 w trybie „normalnym” (4-10 dni). Czemu nie mógłbym jej otrzymać w 4 dni – nie wiem. Albo raczej wiem doskonale, gdyż podpowiada mi to leniwie uśmiechnięte oblicze w okienku. Dla niego okłamywanie turystów to sposób na całkiem lukratywny biznes, polegający na sprzedawaniu im droższych wiz. Wskazuję więc palcem, że wybieram opcję numer dwa i w końcu staje na tym, że odbieram paszport dzień przed wyjazdem z kraju. Jeszcze tylko długie szukanie odpowiedniego banku, pokwitowanie i jestem wolny. Co dalej?
Kłopot w tym, że choć autostop w Azji Centralnej zdaje się działać, choć nie tak jak w Rosji, ale jednak, to dotarcie tym sposobem w bardziej odległe regiony kraju wymagałoby kilku dni ciągłego podróżowania tą metodą. Interesującym historycznie miejscem na południu Kazachstanu jest na przykład Turkiestan, jednak podróż tam i z powrotem to tydzień. O dotarciu w dalsze części kraju, jak kosmodrom Bajkonur, nawet nie mam co marzyć. Niestety, finanse nie pozwalają ostatnio na podróżowanie koleją. Od kilku dni chodzi mi jednak po głowie powrót w góry. Za jeziorem Almatyjskim, w stronę granicy kirgiskiej, wznosi się kilka czterotysięczników. Mapa podpowiada, że cztery z nich mogą być łatwo osiągalne. A może by tak…? Szybko kupuję jedzenia na tydzień i jeszcze tego samego wieczoru wychodzę w góry, Niespodziewanie miasto zalewa deszcz. Nocuję na przedmieściach, na tyłach jakiegoś meczetu. Poranny autobus przewozi mnie przez posterunek na wjeździe do parku. W tych samych krzakach co poprzednio zostawiam zbędne rzeczy.
W drodze do góry próbuje łapać stopa. Zatrzymuje się dżip z grupą turystów, bagażnik wyładowany plecakami. Kierowca pyta ile mam pieniędzy, a gdy pokazuję mu 200 tenge śmieje się i odjeżdża. Godzinę później mija mnie znowu, wracając. „Dwa tysiące!” – krzyczy. Tym razem śmieję się ja. Zaraz potem dwóch młodych Kazachów za uścisk dłoni i „dziękuję” przewozi mnie przez serpentyny, zostawiając mnie niecałe pół godziny od jeziora. Noc przynosi burzę śnieżną z piorunami. Chowam się w znajomym szałasie i dopiero rano wychodzę w górne partie doliny. Nocny śnieg przykrył okolicę. Z okolicznych szczytów schodzą lawiny, przez grubą warstwę chmur niewiele widać. Czyżbym wybrał się tu, by przeczekiwać kolejne śnieżyce? Rozbijam namiot w widłach potoku mając nadzieję, że nie zlokalizują mnie tu ewentualni pogranicznicy.
Kolejny dzień przynosi nieco lepsze warunki, choć chmury kotłują się gdzieś w dolinach. Tien Szan to nie Himalaje, nie ma tu prawidłowości „o świcie idealna pogoda, w południe chmury, wieczorem śnieg”. Tu aura rządzi się własnymi prawami, trudnymi do określenia, a pochmurny poranek wcale nie oznacza burzy po południu i odwrotnie. Niepewnie wychodzę. Jest jedenasta, absurdalna pora na wyjście. Obiecuję sobie, że w razie czego idę tylko sprawdzić drogę do stóp góry, nic więcej. Tam gdzie droga przechodzi w grań zaczynam jednak niepewnie iść wyżej i wyżej… Godzinę później jestem już na ramieniu Piku Lokomotiv. Wierzchołek wygląda zwodniczo blisko.
Dalej wygodne podejście się kończy. Dalej czeka zdradliwe pole kamieni, pokryte cienką warstwą śniegu. Gdybym szedł tym piargiem przy dobrej pogodzie, widziałbym przynajmniej kamień na którym za chwilę stanę. Wszystko przykrywa puch i stawiając nogę nie wiem czy trafie na stabilny głaz czy kruche, osuwające się kamienie albo może śliską płytę. Macam nogami w poszukiwaniu takich zdradliwych miejsc, ale i tak co rusz zaliczam niefajny poślizg. Kombinując jakby się tu nie namęczyć schodzę tam, gdzie śnieg leży grubszą warstwą, tylko po to, by wpaść w niego po uda. Wracam na osypujące się zbocze. Krok po kroku, ale jednak, idę do góry. Kolejny balkon skalny i skały pod szczytem ukazują się niczym na dłoni. „Pół godziny” – myślę. Wyżej czeka mnie jednak przedzieranie się przez pola jeszcze głębszego śniegu i jeszcze mniej stabilnych głazów, czyhających tylko, by uskoczyć mi spod nogi. Innej drogi nie ma, a pół godziny zamienia się w dwie. Nie mam raków, czekana, nawet jednego kijka i wcale nie jestem pewien czy taki sprzęt w czymkolwiek by pomógł.
Wyżej jest już tylko czołganie się od skały do skały, kurczowe łapanie się i podciąganie na nie zawsze stabilnych głazów. Kolejne wzniesienia grani, gdy patrzeć na nie z dołu, wydają się szczytem, ale docierając do nich nieodmiennie doświadczam zawodu – do wierzchołka jeszcze daleko. I znowu kolejne wzniesienie, szczyt który wydaje się na wyciągnięcie ręki, kolejny zawód i dalsza wspinaczka. Z północy w „moją” dolinę docierają chmury, wiem jednak, że się nie poddam, choćbym wierzchołek miał osiągnąć przy zerowej widoczności. W końcu góra nagradza cierpliwość, kolejna kulminacja jest już tą właściwą. Chwila niepewności na śnieżnej grani i nagle jestem w miejscu, skąd wyżej nie ma już nic. Udało się!
Gdy, będąc w Almaty, pakowałem się na tę wycieczkę, zapomniałem o mapie. Teraz, gdy rozglądam się wokół widzę, że na aklimatyzację wybrałem przez pomyłkę najwyższy wierzchołek w okolicy, około 4200 m. Wszystkie inne są już poniżej. Cóż, bywa i tak.
Schodząc próbuję skracać drogę przez długie płaty śniegu tylko po to, by wypełnić nim cholewki butów. Wracam więc na znajome pola kamieni i jadę po nich jak na zjeżdżalni. W namiocie jestem około 7 godzin od wyjścia.
Rano przenoszę mój biwak jeszcze wyżej, pod dwa bezimienne szczyty. Przeskakuję strumień i… wychodzę na drogę kilkanaście metrów od patrolu pograniczników. Czterech Kazachów jest nadzwyczaj miłych, nie ma problemu z tym, że zamiast paszportu pokazuję tylko kopię. Nikt nie przegania, nie zadaje dziwnych pytań, dłuższą chwilę rozmawiamy, po czym wszyscy ruszamy wyżej, żołnierze w stronę granicy, ja by rozbić namiot dwieście metrów wyżej. Z satysfakcją zauważam, że nawet zaprawieni wojacy przystają w drodze i łapią oddech. Gdy dwóch z nich wraca w dół, zachodzą pod rozbity już namiot. Jemy orzeszki i przez pół godziny rozmawiamy zanim pójdą na dół.
Poranek to długie wejście na grań. Piargi leżące na zboczach dają wyobrażenie, jak będzie wyglądać chodzenie po suchych górach Azji Centralnej. Tam gdzie nie ma śniegu kamienie osuwają się spod nóg. Tam gdzie jest – co chwilę zaliczam poślizg po topniejącej brei. To jednak początek zabawy. Gdy docieram na grań słońce zdąża już nadtopić wierzchnią warstwę śniegu. Zamiast wygodnego „betonu” – sypki „cukier”. Próbuję omijać poduchy śniegu klucząc między skałami, ale nie pomaga. Jeden krok w przód to dwa w tył i pół metra w głąb. Miejscami muszę rękami wygrzebywać się z zaspy po pas. Godziny płyną wolno, a każda kulminacja grani odsłania kolejną i jeszcze jedną… Po czterech godzinach takiej walki docieram do miejsca, które wydaje się być ostatnim. Ale czy na pewno? Sto metrów dalej sąsiedni szczyt zdaje się być jakby wyższy. Ambicja bierze górę nad zmęczeniem. Co by było gdybym z powodu chwilowego lenistwa ominął właściwy wierzchołek zaledwie o kilka minut? Oczywiście mam rację, główny szczyt jest właśnie tam.
Z bezimiennego wierzchołka planowałem przejście granią na sąsiedni Pik Młodej Gwardii, ale głęboki śnieg i nawisy na grani zniechęcają, pogoda wydaje się zmieniać. Mam jeszcze w perspektywie kilka godzin w rozmiękłym śniegu, który i tak zdążył już zapchać mi buty. Gdy schodzę, poniżej wierzchołka otwiera się jednak szeroki żleb. Chwila zastanowienia i już wiem, jak skrócić tą drogę. Przysiąść na jednej piecie, drugą niczym hamulec, wystawić przed siebie, równowagę łapać rekami i jazda! Najdłuższy dupozjazd mojego życia kończy się chyba pięćset metrów niżej, wśród skał, którymi spokojnie schodzę już do namiotu.
Ostatni dzień, w porównaniu z poprzednimi, jest już znacznie łatwiejszy. Na wypatrzonej wczoraj grani trzeciej góry śniegu sporo mniej, straszą tylko ruchome głazy przez które muszę przeskakiwać. Tym razem pogoda skąpi dobrych widoków. Siedzę na szczycie, próbując filmować przesuwające się chmury i zażeram resztki chałwy, której dwukilowy zapas trzymał mnie przy życiu w ostatnie dni.
Dietę górską przez ostatni tydzień stosowałem okropną. Rano owsianka bez cukru. Zbrzydła mi po dwóch dniach. W drodze na szczyt orzeszki bądź chałwa. Jedynym co smakowało były wieczorne porcje kaszy gryczanej z sosem pomidorowym. Gdy schodzę do Almaty marzenie o szaszłyku i sałatce nie daje spokoju. I oto jak za dotknięciem różdżki, wizja staje się prawdą. Gdy docieram pod skałę, w szczelinie której schowałem depozyt, ukazuje mi się zastawiony stół i grono lekko już podpitych Kazachów. Lokalna młodzież świętuje urodziny jednego z kolegów. „Siadaj z nami, jedz, pij!”. Gospodarz podtyka talerz z warzywami, w jedną garść wciska szaszłyk, w drugą – butelkę piwa. W tej ostatniej tkwi pułapka. W Centralnej Azji popularne są sklepy z piwem rozlewanym, gdzie napój kupuje się na półtoralitrowe butelki. Cała bateria takich chłodzi się już w strumieniu za nami. Dwie dziewczyny siedzą trochę na uboczu, zagadując mnie nieśmiało i obserwując, jak ich koledzy odpalają na full radio w samochodzie i usiłują tańczyć. Sałatka kończy się, pora na mięso i chleb, potem kolejne piwo. Po prawie dwóch butelkach czuję, że zaczynam nadawać na tych samych falach co gospodarze. „Pojedziemy do klubu, zabawimy się!”. „Dobra” – stwierdzam. Jest mi wszystko jedno i chętnie podpatrzę, jak bawią się kazachscy yuppies. „A potem do hotelu i…” – tu siedzący obok zaczyna wykonywać obsceniczne gesty palcami, dając do zrozumienia, że właśnie oferuje mi noc w towarzystwie lokalnej panienki lekkich obyczajów. Zaczynam lekko protestować. W pewnej chwili dzwoni telefon solenizanta. Chłopak, jak się okazuje, ma żonę i miesięczne dziecko, co nie przeszkadza mu w namawianiu mnie do wspólnej wyprawy na dziwki. Siedzące obok dziewczyny wydają się nie słyszeć całej rozmowy. Staram się odwrócić jego uwagę od tematu, aż wreszcie mówię:
- Stary, ale ty masz żonę!
Na co on:
- Żona doma i córka doma, a ja jestem tutaj. Pojedziemy do hotelu, znajdziemy Ci kazachską dziewczynę, pojebiom…
Koniec końców nie dochodzi do niczego. W ósemkę pakujemy się do samochodu, po czym przez dwie godziny jeździmy bez sensu po mieście. Gdy zapada ciemność moi towarzysze stwierdzają, że są zmęczeni i wyprawy do klubu nie będzie. Chcę wracać pieszo do „mojej” dzielnicy, ale gospodarz nie chce o tym słyszeć i łapie dla mnie taksówkę. Rozstajemy się wśród uścisków i poklepywania po plecach. Tym sposobem, zamiast po południu, rozbijam mój namiot na przedmieściach Almaty grubo po północy.
Idąc w góry uznałem, że nie zmarnuję mojego czasu jeśli wejdę na przynajmniej dwie z planowanych czterech gór. Udało się więc z nawiązką. Jeśli dodać imprezę, to powrót w góry Alatau jest milowym krokiem w zacieśnianiu więzi polsko-kazachskich. Nie zacieśniliśmy ich wprawdzie tak mocno, jak obiecywał solenizant, nad tym jednak nie boleję…