Jazda autostopem na Syberię kończy się niepowodzeniem. Tutejsze odległości wymagałyby mnóstwo czasu. Na drodze wylotowej z Władywostoku zatrzymało się nawet kilku kierowców, żaden nie jechał jednak dalej niż 50 kilometrów. Nam z kolei marzył się szybki skok do Chabarowska, jedyne 700 kilometrów… Pokonani idziemy na najbliższą stacyjkę, łapiemy elektriczkę do Ussuryjska, skąd odjeżdża nocny pociąg na północ. Bilety kupujemy najtańsze, na obszczij czyli siedzący wagon, trzeba jednak trafu, że dostają nam się miejsca leżące, do których nikt przez noc nie zgłasza pretensji.
Magda polecała nam krótką wizytę w Chabarowsku, ale odpuszczamy. Nie zależy nam na zwiedzaniu kolejnego miasta, a ciężkich plecaków nie mamy gdzie zostawić. Jedziemy jeszcze dalej na zachód, do Birobidżanu, stolicy Żydowskiego Okręgu Autonomicznego. Nazwa skusiła nas do odwiedzin tego zakątka, ale zawiedliśmy się. Żadnych pamiątek z przeszłości, po Żydach zamieszkujących ten region prawie sto lat temu nie widać śladu. Kilka małych pomników na ulicach i zamknięta na głucho mała synagoga – to wszystko. Tylko nazwa dworca po rosyjsku i hebrajsku świadczy o pochodzeniu tego miejsca. Spodziewaliśmy się czegoś spektakularnego, choćby przelotnego spotkania z mieszkańcami, widoku mężczyzn z pejsami w futrzanych czapach, ale taki Birobidżan to już tylko przeszłość. Po krótkiej naradzie decyzja: jedziemy nad Bajkał. I tak zaczynamy przygodę z Koleją Transsyberyjską.
Wbrew naszym obawom miejsca dostajemy od ręki. Dziwne. Gdzie się podziało znane z opowieści wielogodzinne czekanie na rezerwacje, wiecznie naburmuszone kasjerki czy kupowanie biletów na tygodnie wcześniej? Kwiecień nie jest sezonem urlopowym, ale zbliża się prawosławna Wielkanoc, oczekiwaliśmy więc drobnych kłopotów. Ale skoro nie to tym lepiej. Ten skok będzie trwać ponad 55 godzin, dłużej niż jakikolwiek z etapów naszej podróży. Do wagonu wchodzimy obładowani jedzeniem na ponad dwie doby w drodze. Nie kupujemy tylko wódki, mając nadzieję, że w wagonie będzie jej aż za wiele. W końcu, do cholery, to Kolej Transsyberyjska, alkohol musi więc lać się strumieniami, no nie?
Wagon wybraliśmy plackartny, jedyny na naszą kieszeń. Przypomina to indyjski sleeper, z tą różnicą, że zamiast sześciu osób w przedziale miejsca są cztery. Dzięki temu każdy ma nieco więcej przestrzeni dla siebie, a i miejsca na bagaż jest znacznie więcej. Po drugiej stronie korytarza dwie leżanki bokowe. Pod oknami obszerne stoliki, a w przedsionku podgrzewacz do wody, wrzątek jest więc przez całą dobę. Każdego wagonu pilnują dwie prowadnice, pracujące na zmianę. Na wejściu sprawdzają bilety i paszporty, wręczają pościel, regularnie zamiatają podłogę. Prowadnica w rosyjskim wagonie to jednak ktoś – musi utrzymywać porządek wśród ponad pięćdziesięciu osób wśród których, wiadomo, mogą trafić się różne osobowości. Nasza szybko dała nam się poznać jako stanowcza osoba, a jej donośny głos słychać było wszędzie. „Nie wolno stać na schodach! Nie strójcie w przejściu! Podnieście buty, trzeba zamieść!” i wiadomo, że tak musi być. Pracują na zmianę. Gdy jedna ma dyżur, druga śpi w zamykanym przedziale obok przedsionka.
W wagonie cisza jakiej się nie spodziewaliśmy. Nikt nie dziwi się naszą obecnością, nie zagaja rozmowy, każdy sam lub w swoim małym gronie. Nawet głośna sąsiadka, przy przeciętnym Chińczyku jest niczym kwiat lotosu na tafli jeziora. Większość osób siedzi sama lub w małych grupkach, właściwie nie słychać rozmów, muzyki brak, na na papierosa wychodzi się za podwójne drzwi przedsionka. Po wejściu każdy zmienia buty na kapcie i spodnie na dresy, co nadaje wagonowi domowego klimatu. Niektórzy paradują w pidżamach. Rzeczy rozkładamy na półkach, jedzenie na stoliku, zajmujemy leżanki (górne – tak jak chcieliśmy) i zaczyna się podróż.
Zastanawialiśmy się, co robić w podróży przez 2700 kilometrów. W wagonie nie ma żadnych imprez, jakich można by spodziewać się po rosyjskim pociągu. Na stolikach prawie nie widać alkoholu, gdzieś może jakieś piwo. Nie ma picia, śpiewów, muzyki. Niczego, co mogłoby przeszkadzać innym w kontemplacji uciekających krajobrazów. A niechby ktoś spróbował urządzić imprezę lub nie daj Boże się upił… Przed Chabarowskiem widzieliśmy takiego delikwenta wyprowadzanego przez trzech policjantów i widząc stanowczość naszej konduktorki tu skończyłoby się podobnie. Większość pasażerów odbywa cykl spanie-jedzenie-rozmowa-spanie. Czasem książka czy gazeta, ewentualnie gapienie się w okno. Zabraliśmy ze sobą wielką torbę prowiantu, którą powoli opróżniamy. Jedzenie kupowane w wagonie lub od babuszek jest zazwyczaj droższe niż sklepowe, warto więc wziąć to, co wymaga jedynie zalania wrzątkiem. W Chinach mielibyśmy ze sobą 20 zupek w papierowych kubełkach, tu mamy chleb i ser, ziemniaczane puree, owsiankę. W Azji takie rzeczy są zwykle drogie, ale Rosja jest na szczęście wyjątkiem.
Siedząc we wnętrzu wagonu ma się wrażenie, że 80% czasu zajmuje tu sen. Jedynym urozmaiceniem są postoje w trakcie których można rozprostować nogi na zewnątrz, ale i to nie zawsze. Drugiego dnia, gdzieś po trzydziestu godzinach podróży okazuje się, że pociąg ma kwadrans (!) opóźnienia. „Nie stójcie w przejściu! Do środka!” – słychać donośny głos i zamiast piętnastu minut postoju mamy tylko dwie. W każdym wagonie znajduje się rozkład jazdy z którego można się dowiedzieć kiedy i na jak długo pociąg znowu się zatrzyma. W naszym przypadku – za kilka godzin. Palacze wydają jęk zawodu, ale z prowadnicą się nie dyskutuje, więc każdy wraca na miejsce.
Nasza jazda Koleją Transsyberyjską niewiele ma w sobie z podróżniczej romantyki. Do robienia niewiele (w końcu ile można jeść!), widoki za oknem monotonne. Daleki Wschód to teren mało zamieszkały, nawet wzdłuż linii kolejowej. Jedziemy wśród niskich lasów brzozowych i modrzewiowych, po równinie lub między niewielkimi wzgórzami. Co kilkadziesiąt kilometrów mijamy jakieś wsie i znów las, przez setki kilometrów taki sam. Tory i druty to jedyny element cywilizacji. Osiedla istnieją tu pośrodku niczego, są to głównie skupiska małych, drewnianych domów. Takich zabudowań w Polsce już nie ma. Zagadką jest dla nas jak można w nich przeżyć zimowe – 50 stopni. Przez setki kilometrów nie widać większych osiedli ani asfaltowej drogi.
Pierwsze miasto, Ferofiej Pawlow, widzimy po około 1200 kilometrach i całej dobie w wagonie. Z prawdziwym miastem nie ma ono wiele wspólnego – kilka betonowych budynków i około dwustu drewnianych domów – ale jest to pierwsza duża miejscowość, gdzie mamy 20 minut na wyjście pociągu. Korzystają palacze, korzystamy i my, kupując pierożki od miejscowych babuszek. Pierogi znane z Polski nazywane są w Rosji pilmeni, zaś tutejsze pierożki to tłuste bułeczki z kapustą lub ziemniakami. W oznaczonym czasie prowadnica zagania nas do środka, jak kwoka pisklęta i ruszamy punktualnie co do minuty. A potem znowu setki kilometrów pustki. Pasażer pod oknem chrapie, świecąc złotymi zębami. Kilka przedziałów dalej rodzina szykuje wieczorny posiłek: kurczaka, słoninę i ogórki. Godzinę później mijamy znak graniczny Zabajkalskiego Kraju.
Jesteśmy na Syberii!
Nocą zaczyna padać śnieg. Zatrzymujemy się w kolejnym mieście, ludzie w pidżamach i klapkach wyskakują na śnieg żeby przejść się i zapalić. Na zewnątrz prowadnice rzucają się śnieżkami. Jedziemy dalej, mijając Czytę, a rano po śniegu i chmurach nie ma śladu, znowu słońce i wzgórza porośnięte rudą trawą. Po chińskich tłumach, nadzorze nad każdym kawałkiem terenu i brakiem miejsca na spontaniczne działanie, pustka za oknami jest po prostu piękna, jak obietnica wolności.
Siedząc w pociągu jadącym przez Syberię często zobaczyć można drogi wśród bezludnego terenu. Nie asfaltowe, ale ziemne, które w czasie wiosennych roztopów zamieniają się niechybnie w bagno. W tej części świata wydają się prowadzić donikąd. Biegną przez pustkowie, które nie jest ani polem, ani łąką, ani nieużytkiem. Czasem odchodzą od niej inne, mniej wyraźne ślady kół, jakby kaprys jakiegoś myśliwego czy leśnika. Po wielu kilometrach taka droga dociera nagle do wsi złożonej z pięciu domów. Osiedle znika równie szybko jak się pojawiło, a droga mija je i wije się dalej przez pustkę. Czasem towarzyszą jej słupy i przewody, również biegnące nie wiadomo dokąd. Kiedy jedziemy wśród niewielkich wzgórz za oknem może nagle pojawić się drewniany płot ogradzający fragment terenu, za nim mostek, kupka żwiru i dalej nic. Tak, jakby ludzie przyszli, zaczęli coś i odeszli w wielkim pośpiechu nie zostawiając śladów.
Granica między Syberią i Dalekim Wschodem nie jest widoczna w terenie. Jednak im bliżej Bajkału tym ludzkie osady pojawiają się częściej, wsie mijamy co kilkanaście kilometrów, zamiast co sto. W miejsce dalekowschodniej martwoty pojawiają się pracujący ludzie i pojazdy. Do pociągu zaś dosiadają się nowi pasażerowie, wśród nich skośnoocy Buriaci. Trzeciego dnia wieczorem docieramy do Ułan Ude. Punktualnie co do minuty. Ciekawe jakie opóźnienia miałyby polskie pociągi gdyby nasz kraj był tej wielkości co Rosja?