Do Rosji potrzebne są wizy. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie spróbowali chociaż trochę zakombinować, na zasadzie: „ a nie dałoby się pani Jadziu trochę taniej?”
I trochę taniej się dało.
Ogólnie wyjazd do Rosji to bardzo droga impreza. Nie dość, że sama wiza swoje kosztuje, to jeszcze potrzebne jest do niej zaproszenie oraz ubezpieczenie zdrowotne, które obowiązuje wszystkie narody strefy Shengen. Bywa i tak. Co to więc zrobić, żeby choć trochę taniej? Koleżanka z Rosji delikatnie acz stanowczo odmówiła nam pomocy przy wyrobieniu zaproszenia tłumacząc, że kogoś mieszkającego w Rosji wysłanie takiego dokumentu będzie to kosztowac mnóstwo zachodu. W sumie takiej odpowiedzi się spodziewaliśmy. Zaproszenie zrobiliśmy więc przez internet, bardzo szybko i sprawnie. Na szczęście Ambasadzie Rosji w Pekinie nie potrzebny jest oryginał zaproszenia – w zupełności wystarczy kopia, przesłana w załączniku do maila. Jest to o tyle istotne, że za przesyłkę oryginału owa firma liczy sobie 70 dolarów!!!
Skoro nie udało nam się zaoszczędzić na zaproszeniu, to chociaż na ubezpieczeniu jakoś zakombinujmy. Tu też na luzie. Znowu wystarczy kopia. W ruch idzie więc przedawniona karta euro. Kilka godzin pracy w Photoshopie i z jednej przeterminowanej karty wyprodukowaliśmy dwie, jakże aktualne.
Pietra oczywiście miałam jak poszliśmy odbierać wizy. Szczególnie, że nasze paszporty gdzieś się „zapodziały”. Młody urzędnik z wyglądu przypominający prezydenta Assada co chwila tylko podchodził do nas zapewniając, że jeszcze tylko kilka minut, kilka minut. A ja już tworzę historię w głowie, że sprawdzili te karty euro, że coś tam. Ale na szczęście nic takiego nie było. Paszporty się znalazły z wklejonymi nowymi wizami.
Z Ambasady wyszliśmy, piątkę sobie przybiliśmy, ciesząc się, że choć trochę taniej się udało.
To co dalej?
Rossija!!!
…
Tiaaaa… Bądź tu człowieku biedny i spróbuj wyjechać z Chin do Rosji. Coś poszło nie tak i pieniądze na koncie zostały zablokowane. Funduszy starczyło nam tyle, żeby kupić bilety na pociągi Pekin- Harbin-Suifenhe i coś zjeść. I tyle. Więcej nie mamy. Konto wciąż zablokowane, a ratunkowy przelew od Mamy Łukasza nie doszedł.
I nie boję się napisać, że to przekraczanie granicy było chyba naszą jeżeli nie najgłupszą, to zdecydowanie przodującą w głupocie czynu akcją. Bo wymyśliliśmy sobie, że fajnie będzie z Chin pojechać do Władywostoku. A tak. Zobaczyć co tam, jak tam na Dalekim Wschodzie. A i ja zawsze chciałam Władywostok zobaczyć.
Jak można przejść tę granicę? Można bezpośrednio pociągiem, który jeździ jakoś rzadko albo można odjeżdżającymi co chwila autobusami z Suifenhe po stronie chińskiej, do miejscowości Pograniczyj po stronie rosyjskiej.
Na dworcu autobusowym w Suifenhe od razu czuć bliskość Rosji. Skośne, czarne oczy ustępują miejsca błękitnym, a rozmowy jak i napisy dookoła nas stają się w końcu zrozumiałe. Kasjerka w okienku (głupia chińska lafirynda) mówi po rosyjsku i oznajmia, że bilet na autobus kosztuje 186 juanów (około 90 złotych, za niecałe 20 kilometrów:). Gdy pytam się jej, czy są jakieś tańsze bilety, podirytowana oznajmia, że tanio to ja sobie mogę kapustę w Rosji kupić i przegania mnie. Że co?! Pytam się i nie wierzę temu co słyszę. O rzesz ty! Momentalnie przechodzę na angielski i tłumaczę, że ja się o ceny biletów pytam i ma mnie tu nie obrażać i jakie jest jej nazwisko oraz gdzie jest jej szef. Bo nie przepuszczę głupiej chińskiej pi…ie. Ale ona po angielsku i tak nie rozumie – wiadomo! – więc mogę tak sobie gadać w tę jej pustą przestrzeń ile wlezie. Pieniędzy i tak nie mamy żeby bilet od razu kupić, więc poinformowana o cenie biletu na odcinek 20 kilometrów, z myślą „zabiję cię” siadam w poczekalni, a Łukasz idzie na poszukiwaniu bankomatu. Obiecuję sobie, że jak tylko będziemy mieć bilety w garści, to nie odpuszczę, dopóki mnie ta dziewczynka nie przeprosi. Żebym jeszcze jakoś krzyczała czy fochy strzelała. Normalnie spytałam się czy są inne, tańsze połączenia do Rosji. Lala nie tylko mi podpadła. Po chwili przychodzi dwóch młodych Rosjan, którym resztę źle wydała na bagatela jakieś 100 złotych.
Łukasz wraca po godzinie z informacją, że jest źle. Ratunkowy przelew wciąż nie doszedł, do innych pieniędzy dostępu nie mamy. Bo to nie tylko, że 186 juanów potrzeba nam na bilet na jedną osobę, nie nie! Jeszcze 15 juanów opłaty „klimatycznej”, a za każdy kilogram bagażu ponad 20 kilo dodatkowa opłata. Tiaaa, a u nas w portfeliku … całych 7 juanów:))) Aż chce się rzec: zuchy! (ros: Molodcy! ;)
Ale nie poddajemy się i myślimy sobie tak: Ok, wiemy, że granicy pieszo przekroczyć nie można ale na pewno znajdą się jakieś ciężarówki. To poprosimy, żeby nas przewieźli i super. Yhymmmm.
Rozpoczynamy naszą odyseję. Szukanie kierownika głupiej kasjerki muszę sobie odpuścić. Piechotką, w prószącym śniegu zmierzamy ku granicy. Autobusy nas mijają, co jakiś czas przejedzie też tir na rosyjskich rejestracjach. Myślimy, że uda nam się wszystkich przechytrzyć. Ja jeszcze rzucam pomysł, żebyśmy do odprawy podeszli jak podjedzie jeden autokar i jak gdyby nigdy nic wsiądziemy potem bezczelnie do tego autobusu.
Na granicy jednak ciężarówek brak. Wszystkie gdzieś się rozpłynęły. Ale podjedża autokar. To my spokojnie wtapiamy się w tłum. Pieczątkę wyjazdową nam wbijają przechodzimy przez mały sklepik wolnocłowy i … zdajemy sobie sprawę, w jakiej niezłej d…pie żeśmy się znaleźli.
Autobus czeka na swoich pasażerów na zamkniętym parkingu. Brama z każdej strony, ze trzech chińskich strażników krąży po placyku 20 na 20 metrów i otwiera bramę, pasażerów sprawdza, przelicza. No ni jak nam się nie uda. Zagadujemy jedną kobietę, jakby kierowniczkę grupy rosyjskiej. Zgrywamy głupa – to chyba najlepszy sposób. Ściemnamy, że nie wiedzielismy, że to trzeba autobusem więc czy możemy do ich grupy się podłączyć i podjechać na stronę rosyjską. Kobita chce pomóc… więc pierwsze co robi, to oznajmia chińskim celnikom chyba najgłośniej i najwyrażniej jak się da, że my nie mamy biletów i czy moglibyśmy z nimi wsiąść w ten autokar. No to jesteśmy ugotowani. Teraz już wszyscy wiedzą, że nie mamy biletów a w chińskich celnikach zaczyna się gotować. Potulnie wracamy do pomieszczenia przy sklepiku wolnocłowym, ten autokar już odjechał, chińscy celnicy przybierają srogie wyrazy twarzy. Boże, do więzienia nas wezmą i posadzą, myślę. Próbuję jakoś ratować sytuację, bo mówią, że bilet na granicy też możemy kupić. Po ile ten bilet? – pytam, dla zabicia długich sekund. 206 juanów – pada odpowiedź (103 PLN). Ale my nie mamy pieniędzy, mówię, proszę Łukasza, żeby dał kartę płatniczą, coś zaczynam ściemniać, że może jest bankomat w tym hotelu Holiday Inn, który zza okien widać. Może jakoś naściemniamy i nas wypuszczą z powrotem, byle jakoś tylko odkręcić tę sytuację. W rogu pomieszczenia siedzi postawny mężczyzna i obserwuje całą sytuację. „Po ile te bilety?” – ponownie pada pytanie. „206 juanów” znów odpowiedź. Mężczyzna sięga spokojnie do wewnętrznej kieszeni kurtki, wyjmuje plik banknotów, odlicza i daje nam. Jeden z celników biegnie kupić nam bilety, a mi ze wstydu i strachu łzy napływają do oczu.
Mężczyzna, pan Oleg, postanowił nam pomóc. Nie dość, że kupił bilety, to całą drogę pilnował, żebyśmy tylko razem granicę przeszli i potem z wraz z nim i jego córką pojechali jej samochodem do Ussrijska, skąd już tylko godzina do Władywostoku. Tłumaczyliśmy, że możemy się spotkać z nim we Władywostoku – gdzie on miał być nazajutrz, że już wtedy pieniądze będą i mu oddamy. Nie chciał. „Nic strasznego” – powtarzał i odpowiadał o swoim domu w tajskiej Pattayi.
Wieczorem zapukaliśmy do naszych wcześniej umówionych gospodarzy – przewspaniałych Magdy i Żeni, u których po miesiącu w Chinach przypomnieliśmy sobie co znaczy określenie: naturalny smak.
I tak, wycieńczeni, pełni wrażeń, ciągle nie dowierzający w to, że możemy bezpiecznie spać, przepełnieni radością niebycia już w Chinach, w końcu zasnęliśmy snem spokojnym i głębokim, odsypiając ostatnie wydarzenia i dwie poprzednie noce w chińskim pociągu klasy najtańszej.
Zdrastwuj Rossija!