Jak wiele może się wydarzyć przez 42 godziny? Ile kilometrów można przejechać w podroży? Ile nowych rzeczy zobaczyć i ile wrażeń zyskać? 42 godziny to niewiele w porównaniu z dwuletnią podróżą, ale bardzo dużo zważywszy jak bardzo może zmienić się nasze otoczenie. To właśnie przytrafiło się nam. Dokąd możemy dojechać mając w zanadrzu 42 godziny?
Nasz skok trwał właściwie dłużej. Minęły dokładnie trzy doby od wejścia w pierwszy autobus do chwili opuszczenia wagonu. Jakiego? Chińskich oczywiście! Oficjalnie dementujemy: dalej podróżujemy lądem i nie wylądowaliśmy na Filipinach. Zamiast tego wybraliśmy ścieżkę planowaną już od dawna, przez Państwo Środka. Czym nas przywita ten kraj teraz, pół roku po pierwszym pobycie?
Opuściliśmy Laos bez żalu i prawie płynnie. Prawie, gdyż na jedyne przejście graniczne dostępne dla cudzoziemców nie mogło przecież nie robić przeszkód! Nie nam na szczęście. Laotańscy żołnierze odprawiali dość szybko. Chińscy rzucili okiem do plecaków, mrucząc coś o przemycie heroiny, nie zadając sobie zresztą trudu by nas dokładnie sprawdzić. Problemy miało dwóch pasażerów, podróżujących na tymczasowych paszportach – przez ponad godzinę Chińczycy nie wiedzieli co z nimi zrobić. W końcu przebrnęliśmy i przez to. Po drugiej stronie znajome klimaty. Zupa z kluskami za jedyne pięć juanów, toalety jak z filmów grozy, sypialne autobusy i ludzie plujący dokoła bez umiaru. Odległa, prowincjonalna placówka graniczna wyglądała okazalej niż terminal w Przemyślu. Jedynym co nas przeraziło była cena nocnej podróży do Kunmingu.
Opuściwszy wieczorem ciepłe góry południa, obudziliśmy się w ciemnym, zalanym deszczem i przeraźliwie zimnym mieście. Przez sześć miesięcy zapomnieliśmy już co to chłód. Pośpiesznie, wciągając na siebie wszystkie ubrania i szczękając zębami, gnaliśmy przez ulewę na przystanek. Prędzej, prędzej, byle na dworzec kolejowy! Pół roku temu nie mogliśmy kupić żadnego biletu z Kunmingu, liczyliśmy więc, że przy odrobinie szczęścia dostaniemy miejscówki może na pojutrze. Na miejscu niespodzianka! Biletów jest jeszcze dużo, w dodatku na ten sam dzień. Podróż na drugi koniec kraju nie może być jednak tania. Ze ściśniętym sercem oddajemy kilkaset juanów za dwa bilety do... No dobrze, nie będziemy trzymać was w niepewności. Szanghaj, here we come!
Zdecydowaliśmy się na ten skok by zobaczyć inne oblicze tego kraju, w miejsce pustyń i gór - duże miasta i chińska megalomania w całej okazałości. Czekało nas skromne 2900 kilometrów i dokładnie 42 godziny podróży. To o kilka godzin więcej niż pamiętny skok z Quetty do Lahore, a odległość większa niż trasa Bombaj - Kalkuta. Chińska kolej nie jest jednak nawet w połowie tak malownicza jak indyjska [LINK], z wyjątkiem prowincjonalnych tras [LINK]. Z Kunmingu wyjeżdżaliśmy sterylnym wagonem sypialnym, bez przedziałów, ale z klimatyzacją i gorącą wodą dostępną 24 godziny na dobę. W indyjskich pociągach zawsze coś się dzieje, za sprawą pasażerów czy niezliczonych handlarzy i żebraków wędrujących przez wagony. Tu obecność konduktorki pilnującej każdego z nas nie dopuszczała wybryków. Obnośni sprzedawcy jedzenia nie mieli wstępu nawet na perony, o pociągu nie wspominając. Byliśmy skazani na zapasy zabrane w trasę lub oficjalnych rozwozicieli. Podróż minęła wprost nieprzyzwoicie spokojnie i po dwóch nocach w drodze przez zalane deszczem Chiny, byliśmy w Szanghaju.
Pierwsze zderzenie z wielkim, chińskim miastem nastąpiło po wyjściu ze stacji metra na ogromny Plac Ludowy. Ogromna przestrzeń otoczona drapaczami chmur i ani jednej wskazówki gdzie szukać tej ulicy, na której miał być hostel. O tym, że obraliśmy zły kierunek przekonaliśmy się chyba po półgodzinie. Na szczęście hostel był tam, gdzie miał być, internet w nim działał i najważniejsze – mieliśmy gdzie spać. Przygarnął nas mark, Nieiec żyjący w Szanghaju, oczywiście CouchSurfer.
Nasz chwilowy dom zamieszkuje trzech kolegów. Wszyscy pracują w Szanghaju. Dwóch pierwszych przesiaduje całymi dniami na sofie w dużym pokoju. W przerwach od pracy oglądają w nieskończoność amerykańskie talk-show i kreskówki. Wróć: robią sobie przerwy na pracę pomiędzy oglądaniem TV. Mark z nosem w laptopie przez większość czasu. Jego współlokatora zajmowało głównie rolowanie jointów. Zapach zioła unosi się w całym mieszkaniu. To ostatnie właściwie nam nie przeszkadza. Gorzej, że ogrzewanie w domu chłopców nie działa. Kiedy na zewnątrz jest 12 stopni, w środku temperatura nie przekracza 15. Siedzimy więc we wszystkim co mamy, a jedyną rozgrzewkę zapewnia wejście pod gorący prysznic albo herbata. W pokojach jest tak zimno, że odwadniamy się szybko samym oddechem. Dopiero teraz dowiedzieliśmy się, że na terenach Chin leżących na południe od Szanghaju nie zakłada się centralnego ogrzewania. Zimy są krótkie i łagodne (akurat!) więc montowanie rur i grzejników zwyczajnie się nie opłaca. Trudno w to uwierzyć gdy siedzimy skostniali, opatuleni we wszystkie ubrania i owinięci w koce. Mark siedzi w czapce i szaliku, jego kumpel chyba nic nie czuje, bo smaży prawie bez przerwy. Czujemy się jak na squacie, z tą różnicą, że na polskich squatach zazwyczaj nie wolno palić zielska.
Sam Szanghaj, o dziwo, spodobał nam się. Może dlatego, że swoją chaotyczną architekturą przypomina mocno Warszawę. Nawet późnozimowa pogoda jest jak wyjęta z polskiej rzeczywistości.
Interesująca jest ta różnica w rodzajach gościnności jakich doświadczamy podczas tej podróży. Turcy zapraszali nas do domu i siedzieli rozmawiając całymi godzinami. Irańczycy czasem dawali nam wolność, a czasem starali się zorganizować nam czas, pokazując to, co ich zdaniem wartościowe w ich mieście. U chłopców mamy absolutną wolność działania. Możemy leżeć do południa, kłaść się po północy, korzystać z kuchni, wychodzić i przychodzić wedle własnego widzimisię. Gospodarze widząc nas spytają tylko „jak leci?” i wracają do swoich zajęć. Po trzech dniach mieszkania tu wiemy o nich niewiele więcej niż w chwili przybycia. Można powiedzieć, że nie przejmują się nami. W sumie nie jest to złe, żyjemy bowiem tak, jak chcemy. Gdyby tylko klimatyzacja działała... Śmieszne, że musieliśmy zawitać na Daleki Wschód, by doświadczyć kulturowej różnicy pomiędzy mieszkańcami Europy. Nauczyliśmy się już jednak nie oceniać tego, jak żyją ludzie napotkani na naszej drodze.
W poszukiwaniu ciekawych miejsc trafiliśmy przypadkowo do buddyjskiej świątyni Jing'an Temple... i zostaliśmy tam na resztę dnia. Zatrzymał nas widok setek ludzi palących kadzidła i wrzucających je do wielkich urn z popiołem, modlących się przed wielometrowym Buddą z jadeitu i próbujących wrzucić do wysokiej urny drobne monety na szczęście. Stojąca w centrum miasta i otoczona wieżowcami wydawała się wyrwana z innej rzeczywistości.