„Tylko w tym roku chodziłem czterdzieści metrów nad ziemią po sznurowym moście, spałem z plemieniem Banna w murzyńskiej chacie, uczyłem się jeść ryż pałeczkami, umierałem z pragnienia w środku dżungli, jadłem ośmiornice, przejechałem stopem 3000 km, nurkowałem z rekinami, słuchałem mantr w buddyjskim klasztorze, podziwiałem Mount Everest, uciekałem przez krzaki przed bandytami, płynąłem dłubaną pirogą, tropiłem przemytników dzieł sztuki, wspinałem się na palmę i piłem sok z kokosa.
Myślę, że nie zmarnowałem czasu.”
Tak w Poradniku przed pierwszą podróżą na stronie koniecswiata.net Tomek Michniewicz opisał któryś rok swojego życia. Rany, jak na mnie te słowa podziałały… Pamiętam, siedziałam za biurkiem, przed komputerem, open space, atmosfera pracy, a ja prawie że z wypiekami na twarzy przeczytałam co powyżej. Jak mi ten chłopak rozpalił wyobraźnię… Wielkie przygody, dalekie kraje i te ostatnie słowa: „piłem sok z kokosa”. Ten kokos to był dla mnie jak ikona! Jak cel sam w sobie. Myślałam sobie, jakie to musi być niezwykłe przemierzać te kilometry w kurzu, duchocie, z kurami na dachu rozklekotanej ciężarówki, ledwie przemierzającej błotniste drogi dżungli tuż po porze monsunowej. A potem ten kokos. Już jawi mi się obraz jak z reklamy: Umięśniony tors, trzydniowy zarost, parę blizn lub zadrapań, pot. Silne męskie dłonie chwytają zielonego koksa, pewnymi ruchami otwierają go maczetą. Teraz idzie scena w zwolnionym tempie: przystojny facet odchyla głowę do tyłu, wlewa w siebie sok, przeciera swe jędrne usta dłonią, następnie trzema ruchami strzepuje krople ze swych włosów (jak w reklamach szamponów), wydaje dźwięk „aaaaaa” (jak w reklamach napojów albo piwa), odrzuca tego kokosa w dal i idzie przed siebie, dalej w dżunglę. Ach…
I zjawiłam się w Azji ja. Bez umięśnionego torsu i silnych rąk, ale z wielką chęcią napicia się tego legendarnego soku z kokosa. Na naszej drodze palmy kokosowe pojawiły się chyba Wietnamie i od tamtej pory tworzą część składową krajobrazu. I doszło do mnie, że ten kokos, to w sumie taki tutejszy kartofel. Wszędzie to to się znajdzie, a dla mnie to było takie „nie-wiadomo-co”. Ale czy to źle? Myślę, że tak właśnie należy działać! Wypromować coś tak prostego, co po prostu jest. Weźmy taką Belgię na przykład. Złośliwy dowcip brzmi: co jest symbolem Belgii? – Pedofile i czekoladki… [Bez komentarza]. A tak na serio, co? Przynajmniej jeden symbol? Ziemniak! Zwykły kartofel, jeno w formie frytki! I nie próbuj w Belgii zamawiać „french fires”, bo jak wiadomo, Francuzów tam (i nie tylko tam) się nie lubi. Belgowie wypromowali świetnie frytki, a Azja południowo-wschodnia ma swoje kokosy, którymi mi ten Michniewicz głowę zmącił.
I zainteresowałam się tematem, bo już zaczęłam myśleć, że to takie „nie-wiadomo-co”. Okazuje się jednak, że taki kokos to może porządnie człowieka uszkodzić, a nawet i zabić! Boisz się rekinów? One nie tak straszne jak kokosy. Naukowcy powiadają: człowiecze, większą szansę masz oberwania w łeb spadającym kokosem, aniżeli zostania zaatakowanym przez rekina! Uśrednione i uogólnione statystyki mówią o 150 osobach rocznie, którym kokos śmierć przyniósł. Liczba ludzi zaatakowanych przez rekiny jest piętnastokrotnie niższa. Strzeż się kokosa!
A teraz dla tych co lubią cyferki i inne obliczenia, parę informacji:
Kokos rośnie do około 1,5 kilograma. Spadając z wysokości 25 metrów rozpędza się do 80 kilometrów na godzinę. Wiecie jaki to huk, jak spadnie? Ja bym nie chciała czymś takim oberwać. Ale mówię Łukaszowi, żeby mi to policzył jakoś normalnie. Że taka palma to jak 4-piętrowy blok. Leci kokos i łup!
- 400 dżuli, mówi Ł.
- „Dżuli”?! Weź Ty wierszem do mnie mów! Łukasz, przedstaw mi to jakoś obrazowo, chcę coś bardziej „namacalnego”.
- No to tak, jakbyś w głowę oberwała 20-litrowym baniakiem z wodą – albo – wisisz dwa metry nad ziemią, do góry nogami i nagle spadasz, centralnie uderzasz głową.
- Auł… To do mnie bardziej przemawia niż dżule…
Czyli te kokosy to wcale nie takie niewinnie i sielankowe jak patrząc z daleka mogłoby się wydawać. Ale cóż, zdjęcie z koksem warto mieć! „Pierwszy raz” był w Wietnamie. Jest! Kokos za grosze, ręce drżą, wyobraźnia buzuje, wszystko do pierwszego łyka. „Twój też taki bez smaku, czy tylko mój taki?” pytam się sąsiada. „No coś tak właśnie”. Hmmm, czyli znowu tyle zachodu, a to takie bez smaku w sumie.
Groźne i praktycznie bez smaku… To ci -niezłe-kokosy…
Hola, hola, ale, ale! To nie zupełnie tak! Okazuję się, że taki kokos, to jednak wcale nie taki zły! Bo czy wiedzieliście na przykład, że:
- orzech kokosowy to tak naprawdę 3 w 1: owoc, orzech i nasienie
- kokos to też trzy warstwy (coś dla ogrów): zewnętrzna zielona (oraz biaława pod zieloną skórką), środkowa brązowa (tak u nas można kupić) oraz środkową białą, jadalną. A w środku jest woda (zwana sokiem)
- dinozaury biegały, między innymi, pomiędzy palmami kokosowymi! To jedne z najstarszych drzew.
- w czasie II wojny światowej używano wody kokosowej do transfuzji. Jej skład jest bardzo podobny do ludzkiego osocza krwi.
- woda z kokosa (to co w mojej „reklamie” pije umięśniony przystojniak) to najlepszy na świecie środek nawadniający! Zawiera najwyższe naturalne stężenie elektrolitów!
A teraz to jesteśmy wielkimi fanami kokosów. Ich smak stał się wyraźniejszy, choć wciąż nie jakiś silny. Na tej wyspie jest masa palm, a na każdej wiszą kiście kokosów. Jedzenie i picie rośnie wszędzie dookoła. I wiecie co jest w tym wszystkim najgorsze? To, że nie mamy jak tych kokosów zerwać. Może by zacząć je zbijać w końcu? :)