Północna części Laosu to region interesujący głównie ze względu na zamieszkujące go mniejszości etniczne, żyjące w pasie ciągnącym się od północnej Birmy po Wietnam. Przedsmak spotkania z nimi dostaliśmy w wioskach Hani, na południu Chin. Pojechaliśmy z nadzieją, że uda nam się choć przelotnie spotkać ludzi z lokalnych grup etnicznych. Wyżyny w północnej części kraju to dziesiątki grup etnicznych, każda z nich wyróżnia się własnymi strojami i tradycją. Za kolejny cel obraliśmy więc Muang Sing, małe miasto rzut beretem od chińskiej granicy. Kolejny nocny przejazd autobusem, świt na karimacie pod dachem dworca, przejazd busem w góry…
Po przyjeździe do Muang Sing nie trzeba z aparatem na szyi szukać kolorowych „mniejszości etnicznych”. Znajdą Cię same. Na głównej ulicy kilka kobiet wypatruje przyjezdnych, a gdy ci się pojawią, podbiega do nich z naręczami bransolet, pasów i innego rękodzieła. Jeśli nie spotkasz ich na ulicy, masz dużą szansę, że znajdą Cię jedzącego obiad w pobliskiej restauracji i otoczą szczelnym kołem. Gdyby nie czepki z metalowymi ozdobami w ogóle można by nie zwrócić na nie uwagi, bo pozostałe części ich garderoby wyglądają bardzo zwyczajnie. Same jednak, z czerwonymi od betelu ustami i zębami, na wstępie informują, że są z luda Akha. „Akha, Akha” powtarzają jak zaklęcie, podtykając pod nos różne ozdoby. Mają w sobie coś… przerażającego. Trudno nam zdefiniować właściwie co…
W mieście spotkaliśmy sporo cudzoziemców, każdy z nich prędzej czy później będzie zaczepiony przez sprzedawczynie biżuterii i osaczony ich cienkimi głosami. Nie spodziewaliśmy się spotkać tu innych przybyszów, miało to jednak swoja dobrą stronę: kiedy po obejrzeniu kilku strasznie wyglądających hoteli mieliśmy ochotę skapitulować, spotkany na ulicy Izraelczyk wskazał nam niedrogie bungalowy w pobliżu centrum. „Płacę pięćdziesiąt tysięcy” – powiedział. Gdy tam trafiliśmy, właściciel zapodał z uśmiechem „Osiemdziesiąt tysięcy kipów”. „A nie ma pan czegoś tańszego, na przykład za pięćdziesiąt?”. Chwila namysłu i usłyszeliśmy odpowiedź: „Dobra, dam wam za pięćdziesiąt tysięcy, ale nikomu nie mówicie, OK?”. I tak oto zdobyliśmy mały, drewniany domek w Muang Sing.
Małe miasto leży 10 kilometrów od granicy z Chinami. Dla cudzoziemców jest ona zamknięta, ale lokalne sklepy pełne są towaru przywożonego z północy. Ulica w rejonie dworca autobusowego pełna jest chińskich maszyn, narzędzi i rur, a jedyny supermarket w mieście bazuje głównie na chińskich produktach, z których wiele jest tańszych niż rodzime. Chodząc między półkami przypominamy sobie chińskie klimaty – sklep jest pełny kolorowych produktów, wyglądających jak wszystko, tylko nie jedzenie. Kolorowe słodycze, konserwowane kurze łapki pakowane w folię, by przetrwały miesiącami, pianki, gumy i ciągutki składające się głównie z barwników, a wszystko to podsypane hojną dawką glutaminianu sodu. Pychota. Ale nie o tym miałem w sumie pisać.
Informacja turystyczna, w Muang Sing, będąca agencją zarazem, pełna jest ofert trekingów (wiele z nich nosi przedrostek „eko”, co to oznacza trudno stwierdzić) do pobliskich wiosek etnicznych. Nocleg we wsi, spotkania z kolorowo ubranymi ludźmi, posiłek nad wodospadem, podany przez wystrojone kobiety. Chętnie skusilibyśmy się na taki wypad, wiemy jednak czym pachnie wędrówka z przewodnikiem w Azji. Tutaj przewodnik służy głównie do prowadzenia klientów dobrze widoczną ścieżką i dogadywaniem kolejnych noclegów, raczej nie należy liczyć, że opowie czy pokaże coś ciekawego. Przykro to pisać, ale takie wrażenie można odnieść oglądając grupy turystyczne w Nepalu lub czytając opisy trekingów w Laosie czy Tajlandii. Dodatkowym utrudnieniem jest także kolano Oli, które od pewnego czasu daje o sobie znać podczas marszu z plecakiem. Decydujemy się więc na wariant rowerowy i przejazd przez kilka wiosek wokół miasta.
Kontakt z pierwszą wioską jest dla nas dość zaskakujący. Wjeżdżamy między chatki stojące na palach. Wejścia strzeże dziwna, na pierwszy rzut oka zbędna, konstrukcja, wykonana z drewna, stojąca na poboczu. To brama duchów, przeznaczona dla dusz zmarłych opuszczających wioskę. Rowery zostawiamy przy pierwszym domu i wchodzimy między domy. Pojedynczy ludzie przyglądają się białym przybyszom, czasem uśmiechną się, większość nie odrywa się jednak od swojej pracy. Dzieci zerkają na nas przez otwarte drzwi lub z tarasów, chowają się przed aparatem. Ot, zwykła, uboga wioska gdzieś w Południowej Azji, nie ma kolorowo ubranych kobiet, tradycyjnej biżuterii, niczego co biały człowiek z Europy przyzwyczaił się nazwać egzotyką. Jest za to prawdziwe wiejskie życie, ludzie przesiewający ryż na wielkich płachtach, ktoś rabie drewno starą maczetą, kobiety wracające z pola. Gdzieś między domami miga nagle kobieta z odkrytymi piersiami, prawdopodobnie karmiąca dziecko, ale czujemy, że bieganie za nią z aparatem byłoby głupotą. Kręcimy się dłuższą chwilę i jedziemy dalej. Niestety, gubimy drogę wśród pól ryżu i palmowych zagajników, na dodatek łańcuch mojego roweru spada co kilkadziesiąt metrów. Po szóstej z rzędu naprawie zarządzamy odwrót.
Nazajutrz rano ponownie próbujemy naszego szczęścia. Pamiętając o wczorajszych kłopotach wybieramy rowery górskie, ale ich właściciel z uśmiechem mówi nam, że niemal wszystkie zarezerwowało dziś inne biuro dla grupy turystów. Ręce nam opadają gdy to słyszymy, bo wydaje się, jakby północny Laos z premedytacją nie chciał być zwiedzony. Ostatecznie, ze względu na bolące kolano, Ola zostaje, a ja wyrywam się z miasta, by obejść okoliczne wioski.
Co spodziewałem się zobaczyć? Wczorajszy dzień pokazał, że nie mam co liczyć na rewię etnicznych strojów i tańce z pochodniami. Wioski wokół Muang Sing zamieszkuje kilka różnych grup etnicznych, jednak każde z mijanych osiedli jest kopia poprzedniego. Gdybym trafił do tego miejsca prosto z Polski, gapiłbym się na wszystko oczami jak spodki. Jednak po wizycie w Wietnamie i Kambodży wszystko wokół jest zwyczajne. Ot, południowoazjatycka prowincja. Idąc między polami, zrozumiałem jednak, że właśnie „zwyczajność” jest czymś wartościowym. Domy budowane na palach, by nie wchodziło do nich robactwo, żołnierze na służbie grający w kule, niczym panowie na francuskim deptaku, dzieci wybiegające ze szkoły i wracające do domu na skrzypiących rowerkach, ludzie w polach, ścinający ryż sierpami – w tym wszystkim nie było nic udawanego. Nikt nie przebiera się w kolorowe ciuszki, nie szykuje poczęstunku na szlaku, nie udaje szamana. Mijani ludzie są raczej zdziwieni moim widokiem, choć były wyjątki. Pewna rodzina okrzykami zaprasza mnie, bym zrobił im kilka zdjęć podczas pracy, a jakiś motocyklista ryknął „Thank you!” gdy fotografuję go w pędzie.
Okolice Muang Sing to rozległa kotlina, pełna pól ryżu. Polnymi drogami można tu chodzić bez końca. Po kilku godzinach marszu trafiam nagle na szkołę, stojącą na skraju wsi. Składa się z jednego murowanego budynku oraz drewnianego zadaszenia. W pierwszym duża grupa dzieci odrabia jakieś zadanie, choć co chwilę któreś wstaje i krzycząc biega po klasie. Wyposażenie wiejskiej szkoły jest skromne, jedyna klasa jest ciasno zastawiona drewnianymi ławkami, na ścianie tablica wyglądająca jakby wisiała tu od zawsze. Dzieciaki, gdy mnie widzą, wyglądają przez okno i wygłupiają się. Pod drewnianym dachem, za ścianami zbitymi z kilku patyków, mieści się przedszkole, a nauczycielka chodzi tam i z powrotem, dzieląc czas między dwie grupy. Dyskretnie daje znak bym nie przeszkadzał.
Chwilę później na drodze pod szkoła spotykam kobietę z trójką dzieci. Macha mi gdy robię zdjęcie, ale chwilę później prosi o pieniądze. Na szczęście w Laosie nie zdarza się to prawie nigdy.
Późnym popołudniem trafiłem do wsi położonych na zachód od miasta, między gigantycznymi plantacjami bananowców (Czy wiedzieliście, że banany rosną do góry, a nie w dół? Teraz wiecie!). Te wyglądały trochę biedniej niż poprzednie, a ludzie w nich – na jeszcze bardziej zdziwionych moją obecnością. Dotarłszy do centrum jednej z nich zatrzymałem się, by nabrać wody. Kąpiące się przy publicznym kranie kobiety ustąpiły mi miejsca. Kiedy się odwróciłem okazało się, że około dwadzieścioro dzieci zebrało się, by zobaczyć jak wielki, łysy, biały człowiek nalewa wody do butelki. Gdy wyciągnąłem aparat połowa prysnęła z krzykiem, a ja poczułem się jak „Tomek wśród łowców głów”…
Ścieżka zaznaczona na mapie okazała się nie istnieć, tę noc spędzam więc u podnóży gór, na wzgórzu z widokiem na zalane tarasy pól. Nazajutrz muszę zawrócić spory kawał, by pokonać rzekę i brakuje mi czasu na głębsze spenetrowanie osiedli leżących w górach. Kluczę za to odludnymi dolinami, od czas do czasu mijając samotnych Laotańczyków pracujących na poletkach, z których wiele powstaje od setek lat tak, samo – przez karczowanie drzew i wypalenie tego, co ścięte. Tuż przed ostatnią ze wsi pomagam spotkanej rodzinie wydobyć ich mini-ciągnik ze strumienia, w zamian za co dostaje darmową podwózkę do asfaltu. Razem siedzimy na małej przyczepce i razem zalewa nas popołudniowy monsun.
Po kilku dniach spędzonych w Muang Sing oboje moglibyśmy czuć niedosyt. Nie przywieziemy już z Laosu zdjęć egzotycznych ludzi w kolorowych strojach. Czy jednak warto byłoby, dla zabrania ze sobą kilku ciekawie wyglądających kadrów, wziąć udział w maskaradzie organizowanej dla naszej uciechy? Mieliśmy mieszane uczucia oraz świadomość, że jedząca obok nas grupka starszych Francuzów na pewno ma masę „świetnych” zdjęć etno-kobiet z odkrytym biustem. Nam udało się odwiedzić kilka wiosek, jednak to w Muang Sing, na obydwu bazarach, widzieliśmy najwięcej kolorowo ubranych kobiet. Jednak w przeciwieństwie do „przeciętnych” Laotanek – pani sprzedającej zupę, smażone banany, czy po prostu mijającej nas dziewczyny, te nie odwzajemniały naszych uśmiechów, nie odpowiadały na pozdrowienia… Mieliśmy wrażenie, że wyczuwaliśmy jakąś bijącą od nich niechęć do otaczającego świata. I to nie, że tylko do nas – „białych” przybyszy zza granicy. (Żeby było jasne – żadne z nas nie biegało za nimi z aparatem. Czasem po prostu przyglądaliśmy się im i ich strojom z daleka).
Cóż, północny Laos to może nie najpiękniejsza i najbardziej fotogeniczna Azja. Ale prawdziwości nie można jej odmówić.