Wspominając naszą wizytę w Wietnamie czułem, że czegoś w niej zabrakło. Delta Mekongu, która miała być miejscem jedynym w swoim rodzaju, okazała się dość zwyczajna. Słynne „pływające wioski” i targowiska na wodzie, gdzie sprzedawcy i kupujący poruszają się wyłącznie łodziami, są trudno dostępne dla kogoś, kto nie chce płacić 30 dolarów za zorganizowany rejs. Tu, w Kambodży, nadarzyła się jednak sposobność by spełnić marzenie o zobaczeniu prawdziwego „wodnego świata”.
Prosto z Kep wracamy do stolicy. Szybka przesiadka w Phnom Penh i jedziemy na północ. Jak wyobrażacie sobie drogi Kambodży? Pewnie pełne dziur wielkości rowów przeciwczołgowych? Nic z tych rzeczy – krajowa „piątka” nie odpowiada może standardowi autostrady, ale pojazdy pokonują ja zaskakująco sprawnie. Po południu jesteśmy w Kampong Chhnang.
Miasto samo w sobie to nic szczególnego, nie przyjechaliśmy tu jednak dla niego. To co nas interesuje to okolice, a dokładniej płynąca trzy kilometry dalej Tonle Sap. Jedna z głównych rzek Kambodży jest domem dla tysięcy Khmerów, Wietnamczyków i Czamów. Ludzie ci uczynili z wody swoje miejsce życia, przenosząc siebie i swój dobytek do chat zbudowanych na palach lub zacumowanych przy brzegach. Domy unoszą się tu swobodnie na rzece, a ich mieszkańcy przemieszczają się łodziami. Na wodzie znajdują się sklepy, warsztaty, restauracje, a nawet świątynie. Brakuje jedynie utwardzonych dróg. Zobaczenie takiego miejsca od dawna chodziło nam po głowie. Wsiąść na łódkę i znaleźć się w samym środku wsi otoczonej wodą. Sposobność nadarzyła się w Kampong Chhnang.
Dla tysięcy ludzi życie na wodzie to chleb powszedni, ale i są tacy, którzy już zwietrzyli w tym biznes. Włócząc się po mieście nie widzimy więcej niż dwójkę Europejczyków, wyglądających zresztą na stałych mieszkańców tego miejsca. Gdy jednak, dzwoniąc rozklekotanymi rowerami, pojawiamy się rano na brzegu rzeki, wyskakują do nas miejscowi oferujący przejażdżkę łodzią. Krótki wywiad na nadbrzeżu i już wiemy, że przewoźnika należy szukać jak najdalej od oficjalnej przystani. Kilkoro małych dzieci wybiega nam na spotkanie, paluszkami pokazując w powietrzu cenę. Naturalność z jaką do nas podchodzą zdobywa nasze serca. Na szczęście to nie one wiosłują, ale ich starsi krewni. Ustalenie kwoty jest kwestią chwili i już jesteśmy na wodzie.
Wystarczy odepchnąć mała łódkę od brzegu i już kilkadziesiąt metrów dalej odkrywa się inny świat. Październik to w Kambodży końcówka monsunu, jednocześnie najbardziej mokry miesiąc w roku. Woda podnosi się gwałtownie i nawet te domy, które stoją na dwumetrowych palach, są zanurzone niemal po próg. Dostarczające prąd kable, w porze suchej wiszące na bezpiecznej wysokości, znajdują się teraz na poziomie naszych głów. Odgarniamy je, by nie zawadziły o nasze głowy. Domy położone dalej od brzegu nie stoją już nawet na palach – po prostu unoszą się na wodzie, zakotwiczone do dna. Na takich „domowych barkach” toczy się normalne życie. Gdy przepływamy obok nich, widzimy kobiety pracujące w kuchniach, robiące pranie, mężczyzn siedzących w warsztatach czy wyciągających sieci z łodzi. Po zakupy, do szkoły czy pracy nie trzeba schodzić tu na ląd – płynie się łódką do sąsiednich zabudowań. Wielu mieszkańców wsi na Tonle Sap utrzymuje się z połowu ryb, trafiających później na khmerskie stoły w całym kraju.
W wodnym świecie wszystko opiera się na wodzie (dosłownie i w przenośni). Nawet nawet małe dzieci są z nią obyte. Często mijają nas łódki wiosłowe, napędzane przez kilkuletnich chłopców i dziewczynki. Niektórzy wiozą nawet swoje młodsze rodzeństwo. Najmniejsze z nich pokonują krótkie dystanse w metalowych miednicach, ekspediowane przez rodziców z jednego domu do drugiego. Widok to pocieszny i straszny zarazem: malec wystający do połowy z blaszanej miski, wiosłujący rękami na drugą stronę „ulicy”. Tutaj strach o dzieci wydaje się być czymś obcym, a z wodą oswojeni są wszyscy.
Gdy tak płyniemy, mijają nas setki łódek wypełnionych towarem. Tutejsi sklepikarze mają prosty wybór. Mogą prowadzić biznes w formie stacjonarnej, czyli w domu, mając nadzieję, że ktoś do nich przypłynie. Mogą też wziąć wiosło i pracowicie pchać owoce, warzywa, mięso, ryż, chrupki i sos rybny między domami klientów, głośno nawołując. Identycznie funkcjonują tu bary. Większe przypominają nadmorskie smażalnie ryb, mniejsze to po prostu łupinki zaopatrzone w małą kuchenkę i garnki, oferujące świeże jedzenie wprost pod drzwi.
Tym co zaskakuje nas podczas rejsu jest zupełny brak prywatności. Domy w wiosce często pozbawione są frontowej ściany i otwarte na oścież. Główne pomieszczenie domu, jednocześnie jego największy pokój, staje się właściwie zadaszonym tarasem. Tu widać dokładnie kto ma jaki telewizor, meble, jak się ubiera i co je. Chcesz zajrzeć komuś w garnki? Możesz to zrobić, bo do domu podpłynąć można na wyciągnięcie ręki. Ukryte na tyłach małe sypialnie są z perspektywy Europejczyka nędzną namiastką prywatności. Całkowita otwartość powoduje, że nikt nie boi się tu aparatu. Widząc, że podpływamy, machają nam przyjaźnie. Na kambodżańskiej prowincji po prostu nie da się przejść drogą, nie będąc pozdrowionym przynajmniej 50 razy na dzień. Rodzice wskazują nas dzieciom, te zaś machają zapamiętale krzycząc „Hello!”. Czasem widać w ich twarzach zaskoczenie, ale najczęściej zwykłą radość, na którą nie sposób nie odpowiedzieć uśmiechem i oczywiście energicznym machaniem.
Wioska na Tonle Sap jest, odbiciem życia na lądzie. Widać w niej małe, ubogie domostwa i zamożne „wille”. Wejścia do niektórych otaczają przydomowe ogródki w doniczkach. Zarówno na wodzie jak i na lądzie ulubionym zajęciem mieszkańców jest drzemanie na wiszących w cieniu hamakach. W kanałach, służących tu za ulice, lokalni młodzieńcy urządzają wyścigi, kołysząc domami i budząc pewnie zgorszenie starszych.
Wioska to nie tylko domy i sklepy. To także warsztaty naprawiające łodzie i pływające stacje benzynowe. Prowadzeni przez wioślarza trafiamy na pływający meczet, którego dach wieńczy kopuła z półksiężycem. Na drugim końcu osady znajdujemy też świątynię buddyjską.
Jedno z początku trudno nam zrozumieć: mimo ogromu wody jaka ich otacza, mieszkańcy nie mają żadnego stałego źródła wody pitnej. Ta którą mają wokół to wielki ściek. Niesione monsunową falą wody Tonle Sap są nieprawdopodobnie brudne, od mułu, a także ścieków. Na czym więc ugotować obiad? Odpowiedź jest ona tak prosta, że wstyd nam, że nie wpadliśmy na nią sami – używa się deszczówki! Mieszkańcy kopią się jednak w rzece, piorą w niej ubrania i myją naczynia. Do tej samej rzeki trafia też zawartość przydomowych wychodków. Trochę przypomina to Waranasi [LINK], gdzie na brzegu rzeki ludzie myją się, piorą, modlą i palą zmarłych, a wszystko to naraz i obok siebie. Wizyta w pływającej wiosce jest tak niezwykła, że na własnej skórze postanawiamy sprawdzić jak wygląda życie w takim miejscu.
W Kampong Chhnang nie udaje nam się kupić biletów na dalszą podróż. Dobiega właśnie końca buddyjskie święto zmarłych, miejsca są więc obłożone, a ceny dwa razy wyższe. Udaje nam się jednak zatrzymać mikrobus do Krakor, 60 kilometrów na północ. W pobliżu znajduje się największa pływająca wioska – Kompong Luong. Jej położenie względem głównej drogi zależy od pory roku – gdy jest sucho cała wioska przenosi się w głąb jeziora. Teraz jednak, gdy wody w Kambodży jest aż za wiele, powinna znajdować się niedaleko. Idziemy wśród zabudowań rozglądając się za przystanią. W pewnej chwili asfalt znika pod wodą. Rzeka zalała osiedle bambusowych domków, a ich mieszkańcy, brodząc po pół łydki w wodzie, wędrują po tym, co kiedyś było drogą. Niezwykły widok przypomina zdjęcia powodzi w Polsce, tu jednak z żywiołu nikt sobie nic nie robi – rzeka zawsze wylewała i wylewać będzie. Każdy wędruje przez zalane osiedle jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem. Wchodzimy i my do tej brei, szukać transportu do wsi.
Pierwsza napotkana osoba stanowczo odradza: płynięcie teraz, po zmroku, jest już niebezpieczne, a w Kompong Luong nie znajdziemy żadnego noclegu. Lepiej wracać do hotelu na lądzie i wybrać się na przejażdżkę łodzią rano. Gdy już-już mamy skapitulować, wypatruje nas młoda dziewczyna, której tłumaczymy, że chcemy zatrzymać się na noc w wodnym osiedlu. „Nie ma problemu! Łódź zawiezie was na miejsce!” – pada odpowiedź. W pierwszej chwili nie dowierzamy, ale gdy łódka ze sternikiem podpływa do przystani, nie pozostaje nic innego jak załadować na nią plecaki i wsiąść samemu. Już po chwili płyniemy długim kanałem. Jest kompletnie ciemno, żadna z mijanych łodzi nie ma światła, każda jednak pruje ile fabryka dała. Tylko spostrzegawcze oko młodego sternika ratuje nas przynajmniej dwukrotnie przed katastrofą. Kilometr dalej zaczyna się prawdziwa wioska, jak okiem sięgnąć oświetlone małymi żarówkami lub łuną telewizorów niewielkie chatki. Dom w którym się zatrzymujemy to trzy duże barki stojące obok siebie. Jedna z nich to mieszkanie, w którym dostajemy maleńki pokoik, tuż obok znajduje się sklep i taras restauracji, na którym młodzi chłopcy grają w bilard. Wszystko wokół nas kołysze się ledwie wyczuwalnie.
Wioska zasypia późno, ale budzi się do życia jeszcze przed świtem. Wychodzimy na taras i oglądamy pierwszych ludzi wypływających do pracy. O wschodzie słońca przemyka obok nas kobieta, wioząca w małej łódce mały sklep. Chwilę później pojawia się inna, z wielkim garnkiem gotowanego ryżu na sprzedaż. Jakiś chłopak opróżnia łódkę z wody, gdzieś dalej mama wiezie swoją pociechę do szkoły. Zastanawiamy się przez chwilę co będziemy jeść na śniadanie, ale odpowiedź pojawia się sama w postaci pływającego kramu z plackami. Kiedy je kupujemy są jeszcze gorące!
Dziwnym jest, jak różnie postrzegamy otoczenie my przybysze i mieszkańcy. Nam życie na wodzie, w domach gdzie wszystko jest widoczne jak na dłoni, gdzie wszystko unosi się i faluje, wydaje się być jakby nie z tego świata. Dla ludzi, których mijamy jest czymś całkowicie naturalnym. Kanały to ulice, łodzie to skutery i samochody, łodzie i barki to domy, sklepy, warsztaty, salony piękności. Mija nas duża łódź pełna dzieci, które wysiadają w sąsiednim domu – zaczyna się kolejny dzień nauki szkolnej, mężczyzna który przed chwilą sterował zamienia się w nauczyciela. Kilka godzin później dzieci, płynące trójkami lub czwórkami, wracają do siebie na obiad. W tym czasie ich rodziny wracają z połowu i zaczyna się długi rytuał wybierania z sieci ryb, które później trafią na ląd. Z aparatem w garści zaglądamy ludziom do domów, ci machają nam przyjaźnie i traktują nasza obecność równie naturalnie, jak swoich sąsiadów. Jeśli coś zadziwia nas w Kambodży, to fakt, jak często Khmerzy się śmieją. Ich optymizm zdaje się zupełnie przykrywać pamięć o wojnie, która wygasła tak niedawno.
Jak w każdym azjatyckim mieście także tu trafiamy do enklawy biedy. Małe łódki i wiekowe barki, kryte daszkami z liści palmowych, są tu schronieniem całych rodzin. Starsi i młodsi jedzą i odpoczywają obok siebie, ściśnięci na kilku metrach kwadratowych, każdy ma dla siebie tylko tyle miejsca, by wyciągnąć się do snu. Kontrastują z nimi obszerne, podświetlone domy na wielkich platformach. W Kompong Luong elektryczność jest oznaką zamożności – nie ma tu sieci poprowadzonej z lądu, a cały prąd pochodzi z generatorów. Nie wszystkich stać na regularny zakup paliwa, nie wspominając o drogim urządzeniu. Większość domostw wieczorami tonie więc w ciemności.
Po godzinie słońce zaczyna wypalać nam głowy, decydujemy się więc na powrót. Na brzegu zostawiamy pięć dolarów naszemu sternikowi, żegnamy się z uśmiechem. Nawet na chwilę nie opuściliśmy Kambodży, a jeszcze długo czujemy się jak po powrocie z innego świata.
Obejrzyj galerię zdjęć z wodnych wiosek: