Nie mogliśmy siedzieć w nieskończoność w Phnom Penh, nie chcieliśmy też robić standardowej trasy po Kambodży, która często sprowadza się do wizyt w Phnom Penh i Angor Wat. Udaliśmy się więc na południe, do małej mieściny zwanej Kampot, czyli po naszemu Kompot – tak fajniej! :) Gdy tylko wysiedliśmy z autobusu dopadli nas sympatyczni (bo w tym kraju są sympatyczni!) tuk-tukowcy, oferując różne możliwości podwózki do hotelików w mieście, oddalonych od dworca autobusowego może o kilometr lub i jeszcze mniej. Do zaplanowanej przez nas miejscówki, hoteliku „Utopia”, oddalonego o całe 8 kilometrów, nikt nas nie chciał zawieść za przyzwoitą cenę, stwierdziliśmy więc, że zostaniemy w mieście, gdzie przynajmniej nie będziemy skazani na hotelową knajpkę (w takiej jest zawsze trochę drożej). Chodziliśmy po miasteczku jakby wymarłym, jakąś taką swojskość wczuwając w powietrzu. W końcu mówię do Łukasza: „Czuję się jak gdzieś w Bieszczadach albo Beskidzie Niskim, spójrz na ten budynek – normalnie jak jakiś opuszczony PGR w górach”. „PGR? Raczej jak więzienie w Łupkowie” – mówi Łukasz. Dobra, nieważne, więzienie czy PGR, tak czy siak, jakoś tu tak swojsko w tej Kambodży! Ulokowaliśmy się w „Cozy Elephant” („Przytulnym Słoniku”) i rozpoczęliśmy nasze leniwe taplanie się w Kompocie.
Bo co takiego można robić w Kampot? Standardowym punktem jest odwiedzenie farmy uprawy pieprzu oraz pól solnych. Oczywiście jak Ola i Łukasz się dowiedzieli, że wszyscy jeżdżą oglądać jak pieprz i sól rośnie, to uznali, że oni to tam nie pojadą, bo po co, jak tam wszyscy jeżdżą… He, he! Żartuję! Aż tacy dzicy to jeszcze nie jesteśmy! I tak naprawdę to sami byśmy tam z chęcią pojechali, bo w końcu dla nas pieprz to produkt w torebeczce, z półki sklepowej, a nie z uprawy na żywo. Ale i tutaj znowu, podobnie jak w drodze do Shangri-La, plany pokrzyżował nam ulewny deszcz. Hmm, w sumie to środek pory deszczowej więc „co się dziwisz?”
Podczas jednej przerwy w deszczu udało nam się dojechać do jaskini Phnom Chhnorok. To bardzo ładna jaskinka, gdzie jak się okazało już później trochę, ciała daliśmy, bo weszliśmy tylko do jednej z dwóch jaskiń, i to do tej mniejszej, i tej gdzie nie ma ołtarza z epoki preangkoriańskiej… Pewnie zobaczylibyśmy wszystko, co warte jest zobaczenia, gdybyśmy chcieli skorzystać z usług dzieci, które tu robią za przewodników. Ale tym razem to nie skąpstwo nasze, a zwyczajna niechęć do dawania dzieciom pieniędzy wzięła górę. Ale nawet ta mniejsza jaskinka zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie.
Jaskinia Phnom Chhnorok (mniejsza)
“Baldering” w sandałach na khmerskim wapieniu
Pedałując dzielnie wypożyczonymi rowerami mieliśmy trochę poczucie bycia w Afryce. Żadne z nas na Czarnym Lądzie nie było, więc doznania nasze bazują tylko na oglądanych zdjęciach. Nie wiemy więc, jak jest na południe od Sahary ale tak właśnie, niektóre z afrykańskich miejsc, sobie wyobrażamy. Zieleń palm, czerwona ziemia wszędzie, lekki lub większy rozgardiasz dookoła, ludzie o ciemnej skórze, większość na rowerach. Zresztą tak niektórzy określają Kambodżę – jako Afrykę w Azji, choć raczej nie z przyczyn krajobrazowych…
Wracając do Kampot odkryliśmy nasz sposób na jedzenie w tym kraju – garkuchnię! Garkuchnia to tanie, miejscowe jadalnia, zazwyczaj na parterze czyjegoś domu, gdzie dodatki do ryżu, bo ryż dostaję się z automatu, są wystawione w garach. Te już gotowe czekają na wielkim stole, te które dopiero się robią, na przenośnych paleniskach, przypominających wielkie donice, które wypełnia żarzący się węgiel. Należy podejść, zajrzeć do każdego i wybrać co się chce. Np. dwie porcje wieprzowiny z ananasem, jedną wołowiny z imbirem, dwie porcje warzyw. Zupę? Nie, dziś bez zupy, choć ta wygląda dobrze. Od tego dnia już zawsze szukaliśmy miejsc z garami. Jak już je gdzieś zobaczyliśmy, wiedzieliśmy że będzie dobrze.
Kolejnego dnia, czy też kolejnego dnia, po kolejnym dniu nic nie robienia, wstrzeliliśmy się w przerwę w deszczu i pojechaliśmy znów słonikowymi rowerami (fajnie, że są wypożyczane za darmo) na Rybią Wyspę (Fish Isle). Chcieliśmy pokręcić się po okolicy i wejść na Nut Hill. To się nie udało. Twierdzimy, że do celu dojechaliśmy, ale przedzieranie się przez dżunglę w klapkach japonkach i sandałach nie jest naszą silną stroną. Odpuściliśmy, a wzgórze po prostu obejrzeliśmy. O ile w ogóle to było to wzgórze… Ten dzień zaważył na naszym postrzeganiu Kambodży i narodu khmerskiego. Kraj nas oczarował. Właściwie trudno powiedzieć czym. Zieleń pól ryżowych dookoła, palmy, nie raz porządny bałagan, a my nie możemy się napatrzeć. Cóż, serce nie sługa… Zaczarowani jedziemy afrykańskim duktem, wśród rozpadających się chatek bambusowych na palach, a tu na naszą drogę wybiega szkrabik. Mała słodka dziewczynka. Słodka? Rany, to była słodkość do potęgi en! Coś do nas zagaduje, my nic nie rozumiemy. Może o słodycze prosi, ale nie wiemy. Pokazujemy, że nic nie mamy. Szkrabik się nie przejmuje i daje Łukaszowi buziaczka w policzek. Słodzinka taka, że hej! Tak, tego dnia ten kraj nas oczarował… Ciekawe, czy tak pozostanie, czy tak jak z Wietnamem, czar pryśnie? Czas pokaże.