Wyjazd z Hanoi okazał się czystą przyjemnością. Po doświadczeniach Indii i Chin przywykliśmy do problemów z kupowaniem biletów, godzinnych kolejek do kas itp. Na przekór obawom stolicę opuściliśmy bez kłopotu. W dworcowej kasie, wystarczyło podać miłej pani karteczkę z nazwą stacji i numerem pociągu. Zrozumiała nas bez kłopotu. Kilka godzin po odebraniu paszportu Oli byliśmy już w pociąg do Ninh Binh. Dlaczego tam? Całkowicie z rozmysłem ominęliśmy największą (podobno) atrakcję Wietnamu, leżąca na północy zatokę Halong Bai. Nie na nasze kieszenie rejs wśród majestatycznych skał wśród tłumów i nie na nasze nerwy użeranie się z oszustami prowadzącymi tam biznesy. Grzebiąc wśród przewodników znaleźliśmy jednak wzmiankę o miejscu nazywanym „Halong Bai wśród ryżowych pól”. To rzeka Ngo Dong, której szeroką dolinę otaczają wystające wprost z wody wapienne skały. Ich największe skupisko znajduje się w miejscu zwanym Tam Coc. Książka jaką znaleźliśmy w jednym z hosteli, tekstem i fotografiami zachęcała do przyjazdu. Skusiliśmy się więc. Po trzygodzinnej jeździe byliśmy na miejscu.
Gdy pociąg stanął, wytoczyliśmy się z niego jako jedyni obcokrajowcy. To oznaczało natychmiastową ofensywę naganiaczy. Riksza, hotel, riksza, nie, dziękuję. W porównaniu z indyjskimi byli bardzo spokojni, zresztą każdy z nich próbuje jakoś związać koniec z końcem. Bardzo przyzwoity nocleg znaleźliśmy na własną rękę przy stacji. Dwie kobiety, właścicielki konkurencyjnych restauracji, wyrywają nas sobie aby tylko zdobyć klienta. Ta, u której decydujemy się zostać częstuje nas na koniec bananami, czym skutecznie kupuje nasze względy na resztę pobytu. Ceny w menu przekonują nas, że miejsce zarabia głównie na turystach. Gdzie oni się jednak podziali? Poza nami na ulicy tylko kilka osób. Może odstraszył ich wiszący jeszcze nad głowami monsun?
Samo Ninh Binh nie ma do zaoferowania właściwie nic. Gdy wychodzimy wieczorem na miasto zdumiewa nas brak restauracji czy hoteli w centrum. Kilka istniejących skupia się w rejonie stacji. Wygląda na to, że samo miasto niewiele ma do zaoferowania, jedyna rzeczą dla której przybywają tu ludzie jest rejs łodzią po rzece Tam Coc. Nazajutrz wypożyczonymi rowerami docieramy do wsi. Na miejscu wszystko jest zorganizowane. Rowery zostają na parkingu, w kasie nad brzegiem płacimy za wstęp do „rezerwatu” oraz wynajęcie łodzi. Przyjeżdżając tutaj snuliśmy chytre marzenia aby na własną rękę wypożyczyć lub podprowadzić łódeczkę, widząc jednak jak dobrze chodzi ta machina rozumiemy, że to się raczej nie uda. Ot, polska kombinatoryka. Na szczęście cała ta przyjemność to okrągłe 5 dolarów. Na przystani czeka już mnóstwo łodzi, do jednej z nich wsiadamy. Wioślarzami są prawie wyłącznie miejscowe kobiety. Jedna łódka może zabrać maksymalnie dwójkę obcokrajowców, Wietnamczycy, jako mniejsi, pakują się na pokład nawet czwórkami.
Prawie dwugodzinny rejs opisać można na kilka sposobów. Pierwszy to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie żeglugi wśród ryżowych pól, które płynnie przechodzą w taflę wody. Między rzeką a uprawami nie ma żadnej granicy, młody ryż rośnie wszędzie wokół. Nad nami natomiast górują wielkie wapienne monolity, wystające wprost z wody. Rzeka niezauważalnie płynie między nimi – a także przez trzy jaskinie wydrążone wśród skał (po wietnamsku “Tam Coc” to właśnie owe “trzy jaskinie”). Ich pokonanie to jedyny moment podwyższonej adrenaliny. Kiedy wydaje się, że dopłynęliśmy do końca doliny i wokół nas są już niedostępne ściany, w jednej z nich otwiera się przejście. Łódki nie mają świateł, sklepienie wisi niebezpiecznie nisko nad głową i kompletnie nie wiadomo jakim cudem prowadzący łodzie nie zderzają się ze sobą w kompletnych ciemnościach. Po drugiej stronie czeka podobny widok – pola ryżowe otoczone potężnymi skałami, mijające nas łodzie, od czasu do czasu miejscowy rolnik lub rybak przemykają gdzieś w gęstwinie. Nasza wioślarka niemal od razu przestawiła się na napęd nożny i już do końca podróży napędzała łódź siła bosych stóp.
Ci, którzy wybiorą się w to miejsce nieprzygotowani, mogą być w szoku i opisać swoją przygodę w zupełnie inny sposób. Bo oto nagle, na początku drogi, do naszej chybotliwej łódeczki podpływa druga i następuje wymiana załogi. Nowo przybyła Wietnamka bardzo przyjaźnie rozmawia z nami, skąd? gdzie? na ile? Z uśmiechem odpowiadamy, choć w tyle głowy czai się podejrzenie, że ta uprzejmość wcale nie jest bezinteresowna. Sprawa wyjaśnia się w drugiej z jaskiń. Gdy przeczekujemy deszcz, nie mogąc uciec w żadną stronę, pani wyciąga z podręcznego bagażu przenośny kramik z pamiątkami i dość intensywnie zaczyna nakłaniać do ich nabycia. „Kupcie, ładna pamiątka z Wietnamu. Pomożecie mnie i mojej rodzinie…”. Jak się nie wzruszyć na te słowa? I jak odmówić, gdy potok próśb i zachęt wartko wylewa się z jej ust? Nie da się też uciec, dokoła jedynie woda. Przed oczami staje nam Kirgiz znad jeziora Karakol… Ja siedzę na dziobie, nie odzywając się i gapiąc w przestrzeń, Ola próbuje uciąć potok wymowy z ust naszej przewoźniczki. Tak, jasne, chętnie byśmy pomogli, nie przyjechaliśmy tu jednak na zakupy. Już w drodze powrotnej, w kolejnej jaskini, otacza nas wianuszek innych łodzi wypełnionych towarem. Ryż, warzywko, cold drink, pamiątki, grupka wietnamskich kobiet z miejsca nas osacza. Nie, dzięki. Znamy te numery. Wieść gminna niesie, że najczęstszym numerem jaki wykręcają handlujący na łodziach jest namawianie turystów, by swoim spragnionym wioślarzom kupili coś zimnego do picia. Gdy poruszony do głębi przybysz postanowi zrobić dobry uczynek, puszka coli ląduje u jego sternika, jednak tylko po to, by późnej zostać odsprzedana za pół ceny handlarzowi, który będzie wciskał ja kolejnym i kolejnym… Na szczęście dla nas dzień nie należał do gorących, podstęp nie mógł więc się udać. Uff, w Tam Coc wiedzą co to silna perswazja…
Ostatnie wspomnienie tego dnia, poza cudami przyrody i talentem marketingowym Wietnamek, to atak żywiołów jaki dopadł nas w połowie drogi. Na krótko przed tym, jak wpłynęliśmy do drugiej z jaskiń, monsun przypomniał sobie o nas i postanowił dać solidną nauczkę. Drugą godzinę rejsu odbyliśmy w rzęsistym deszczu przerywanym atakami, które można by opisać jako „ściana wody”. Te ostatnie przeczekiwaliśmy pod okapami jaskiń, odrzucając kolejne propozycje handlowe. Mijały nas kolejne łodzie, pełne skwaszonych turystów, owiniętych foliowymi pelerynami. Do przystani dotarliśmy przemoknięci, szczęśliwie nie skończyło się przeziębieniem. Na zakończenie nasza wioślarka poprosiła nas o napiwek. Złamaliśmy się. Bo niby czemu nie? Licho wie, ile z naszych biletów trafia do jej kieszeni.
A więc jak, jechać do Tam Coc czy nie jechać? Odpowiemy: jeśli, podobnie jak my, ominęliście szerokim łukiem zatokę Halong Bai, przyjedźcie tu, a za naprawdę niewielką sumę nacieszycie oczy cudami przyrody. Dolina rzeki jest niezwykła, a rejs nią, choć krótki, warty zachodu. Tam Coc to nie Waranasi, na brzegu nikt nie próbuje oszukiwać, a cena łodzi jest z góry ustalona. Przygotujcie się psychicznie na odparcie ataku Wietnamek ogarniętych kupieckim szałem, a cała reszta będzie naprawdę miłym wspomnieniem. Chyba, że chcecie coś od nich kupić – ceny nie są wysokie, a wyroby (jak na przykład haftowane obrusy) naprawdę ładne!