Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    Wiet-nam się podoba!
Zwiń mapę
2011
24
wrz

Wiet-nam się podoba!

 
Wietnam
Wietnam, Hanoi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 26578 km
 
Przynajmniej na razie ;)

Z Yuanyang autobusem dojechaliśmy do przejścia granicznego Hekou – Lao Cai. Ostatnie juany wymieniliśmy u faceta z dworca autobusowego (najlepszy kurs!) i drżąc ruszyliśmy przed siebie. Musimy przecież opuścić jedną, już jako tako poznaną rzeczywistość i wejść w kolejną, zupełnie nieznaną, a opisywaną często tak, że przez pewien czas to wcale nie chcieliśmy do niej zaglądać. Jednak się zdecydowaliśmy.

Przejście graniczne

Po stronie chińskiej szybkie wbicie pieczątki i na razie. Żegnamy i zapraszamy ponownie. W tę stronę już nikt pasty do zębów nie obwąchuje. Strona wietnamska już przed nami. Mijają nas riksze towarowe, wypełnione pudełkami z płytkami ceramicznymi, pchane przez dwóch, ciągnięte przez trzeciego. W odprawie dajemy nasze paszporty. Pac – pieczątka na pobyt przez cały miesiąc i już jesteśmy w Wietnamie.

Halo!? A przecież dziś sobota… gdzie ci celnicy, co to proszą o dolara czy dwa w weekendy, ściemniając, że po godzinach siedzą? Nikt o nic nie prosi, to i my się przecież upominać nie będziemy. Wychodzimy przed terminal i już nastawiliśmy się, że jak te hieny rzucą się na nas, że a to „riksza, sir”, a to „taksi”, a to „pociągi dziś nie jeżdżą, ale autobusy jeżdżą”, że nikt suchej nitki na nas nie zostawi, że spokoju nie da, że rozszarpią nas tu, a my będziemy w bólu konać…
No może ze dwóch nas jakby od niechcenia zapytało, czy do dworca nie podwieźć. Tak to nic, żaden. Jedno „nie, dzięki” i poszli. Żadnego napastowania, molestowania, ściemniania. Nic.

Halo?! Czy my trafiliśmy do prawdziwego Wietnamu? Miało być przecież tak strasznie od samego początku, od pierwszego kroku w tym kraju. Miały być kanty, oszustwa, naciągania. A nic się nie dzieje. A może to właśnie jest prawdziwy Wietnam, a ci od tych strasznych opisów to w jakimś innym tak naprawdę byli…

Na dworcu kolejowym w Lao Cai kupujemy bilety na nocny pociąg. Po Chinach jesteśmy przygotowani na a) brak biletów, b) brak komunikacji. Podchodzimy więc do kasy z karteczką, na której wypisana jest nasz trasa, numer pociągu, godzina. Na nic to się nie zdaje, bo dziewczyna w okienku po angielsku z nami normalnie rozmawia. Bilety są. Po chwili już są w naszej kieszeni. Bagaże zostawiamy w przechowalni, możemy iść „na miasto”.

Wracamy w kierunku przejścia, do mostu chyba jedynego w okolicy, a przynajmniej w zasięgu naszych słabych oczu. Chcemy się dostać do tej części miasta po drugiej stronie. Idziemy więc ulicą równoległą do tej głównej, którą od przejścia przyszliśmy. Tu każdy się do nas uśmiecha, macha ręką, pozdrawia. To i my też. Macha do nas i mały chłopiec, lat z 8 maks. Czarne oczka migocą, buzia „hello” krzyczy. „Hello” odpowiadam i odmachuję. Ten z radością posyła mi całusa zdmuchniętego z dłoni. Ach, pomimo że pewnie ze 20 lat różnicy między nami, to czuję się jak królewna:) Chwilę dalej na kielicha jesteśmy proszeni. Radosny pan macha nam i gestem ręki zaprasza – no nie odmówimy przecież. Mocny trunek gęby nam wykrzywia. Śmiejemy się wszyscy. Pan nachalny nie jest. Tak po prostu seteczką chciał nas przywitać.

W miasteczku kupuję kartę sim. Cena ustalona, wydrukowana: 65 tysięcy. 60 mam. Szukam drobnych. Nie mam. Daję więc 20. Kobitka macha ręką, odmawia i kartę mi za 60 sprzedaje.

Halo?! Gdzie ci Wietnamczycy, co to mają tylko mój portfel widzieć, kantować na wszystkim, więcej mi liczyć? Coś tu mi nie pasuje do tych strasznych opisów. Ale nie narzekam:) Pierwsze godziny w Wietnamie cieszą nas. Po Chinach czujemy, że jest tu „naturalnie” – cokolwiek dla kogokolwiek to znaczy.

Hanoi to hałas, hałas i jeszcze raz hałas. A w dodatku permanentny. Tu mało kto posiada samochód. Ale chyba każdy ma skuter, który obowiązkowo pierdzi i trąbi. Błogosławione Chiny i skutery na prąd, których w ogóle nie słychać!!! Tu hałas zdaje się jednak nikomu nie przeszkadzać, nas jednak niemiłosiernie męczy. My już chyba starzy ludzie. Ciszy potrzebujemy…

Z dworca kolejowego ruszyliśmy autobusem (najpierw nie w tym kierunku co potrzeba…) w stronę miejsca gdzie mieliśmy spędzić nasze hanoiskie dni, czyli domu May, naszej couchsurferowej gospodyni, której w tym domu nie było. Korzystanie z serwisu couchsurfing.org daje tę niepowtarzalną możliwość zajrzenia w miejsca, gdzie mało kto z turystów zagląda. Bo i z resztą po co? Po co jechać w rejon, gdzie nie ma nic ciekawego z punktu widzenia turystycznego? Jednak właśnie w takich z pozoru nie interesujących miejscach, może być o wiele ciekawiej niż w tych opisywanych przez przewodniki. Tu życie toczy się normalnie, nie na pokaz. To właśnie tu uliczki zapełniają stragany, a ten kto akurat ma ochotę, wychodzi nabyć psa. Pies wygląda tak jak na naszych weselach prosię pieczone. Pies jest też pieczony, choć tak naprawdę nie jest, bo w środku jeszcze surowy. Jest więc pewnie bardziej opieczony niż upieczony. Ma głowę, zęby, ogon, łapy. My po raz pierwszy w życiu coś takiego widzimy. Niewątpliwie w Chinach były okazje, ale my z żadnej nie skorzystaliśmy. Tu te wędzone psy leżą na straganach i widać, że są towarem dość chodliwym, bo po południu już tylko pół psa można kupić. Albo głowę samą jak ktoś chętny. Odcięte łapy na boku leżą. Może jeszcze ktoś się skusi. Jak nie psa, to może żabę. Wystarczy podejść do pana, co ma je w misce i poprosić. On wtedy pozbawi je życia, obedrze ze skóry i już będą prawie gotowe do spożycia. Poza tym to co wszędzie – warzywa, owoce, mięso bardziej nam znane, czyli wołowina i wieprzowina.

Czas w Hanoi minął nam nie tylko na podglądaniu nabywania psów czy żab. W stolicy Socjalistycznej Republiki Wietnamu mieliśmy także okazję między innymi:

- jeść ciastka ptysie
- pić piwo siedząc na krzesełkach dla krasnoludków
- odwiedzić polską placówkę dyplomatyczną
- obcować ze sztuką (tylko pół grupy)
- odwiedzić wujka Ho
- poczuć się wyrzuconym z domu

A jak do tego wszystkiego doszło?

Ano zwyczajnie. Przechadzając się ulicami stołecznymi odkryliśmy cukiernię. A że łasuchy z nas wielkie, wiadomym było, że obojętnie obok niej nie przejdziemy, szczególnie że znajdowały się tam ciastka ptysie, takie jak i w Polsce! Ich zjedzenie radości sprawiło nam wiele. Poza ptysiami kosztowaliśmy też piwa stołecznego, zwanego (niespodzianka) Hanoi. I o ile te w puszce jest beznadziejne i z dodatkiem spirytusu, tak to rozlewane jest już smaczne. Szczególnie, gdy można się go napić, gdy właśnie pada ulewny, monsunowy deszcz. To wtedy po prostu trzeba gdzieś przystanąć, najlepiej na piwie właśnie, które i tanie, i dobre. Naszym ulubionym aspektem takiego przycupywania, a to na jedzenie, a to na picie, stały się krzesełka wymiarem jak dla krasnoludków. Jednak ci z nich nie korzystają (albo za mało piwa było). To są normalne krzesełka dla normalnych ludzi. I wiemy, że naród wietnamski do najwyższych nie należy, no ale też tak mały nie jest, żeby codziennie w pozycji prawie embrionalnej jeść czy pić. No, ale co kto lubi. Przynajmniej miejsca tyle nie potrzeba i łatwiej takie krzesełka wraz z resztą majdanu przenosić.

W Hanoi musieliśmy też sprawić mi nowy paszport, bo stary już nie miał ani jednej strony wolnej. Ponieważ oczekiwanie na normalny paszport zajmuje około 2 miesięcy (są robione w Polsce i wysyłane gdzie potrzeba), zdecydowaliśmy się na paszport tymczasowy, szczególnie że dwóch miesięcy w Wietnamie nie zamierzaliśmy spędzić. I tak w trzy dni robocze stałam się posiadaczką chudziutkiego dokumentu, ważnego jedynie przez rok, ale który wystarczy spokojnie do Tajlandii czy Malezji, gdzie pomiędzy krajami możemy się poruszać bez potrzeby wyrabiania wiz, na co, jak wiadomo, reagujemy już „lekko” alergicznie.

Polska Ambasada w Hanoi mieści się tuż przy Mauzoleum Ho Chi Minha, gdzie właśnie można zobaczyć samego wujka Ho, pomimo tego, że ten od ponad 40 lat nie żyje. Spoczywa w Mauzoleum, które słusznie tym co byli w Moskwie skojarzy się od razu z tym, w którym spoczywa Lenin. Odwiedzając mauzoleum należy mieć stosowny ubiór oraz poprawnie się zachowywać. Nie wolno na przykład trzymać rąk w kieszeni, a przed wejściem do samego obiektu strażnik mówi: „zdejm kapelusz”.

Jak wspomnieliśmy nasze hanoiskie dni czy też bardziej noce spędzaliśmy w domu May, której przez większość tego czasu nie było. Poprosiła więc swoich trzech współlokatorów by się nami zajmowali. Chłopcy byli przesympatyczni, jednak na drodze do pełnego odkrycia tej przesympatyczności stanęła wielka bariera językowa. Po paru dniach, na dwa dni przed tym jak chcieliśmy opuścić stolicę, chłopcy uznali że już nas w swym domu nie chcą. Ich dom w sumie… Pomimo tego, że wiedzieli że chcemy być do piątku, to w środę wieczorem oznajmili, że dnia następnego mamy iść do hotelu, bo oto nagle jeden ma wyjazd służbowy do niedzieli, a dwóch pozostałych od jutra jedzie do domu i też wrócą dopiero w niedzielny wieczór. Nie szkodzi, że właśnie nakupili piwa tyle, że wypełnili nim całą lodówkę. Cóż, widocznie do niedzieli wieczór będzie się chłodzić… Następnego dnia rano wszyscy trzej, jak jeden mąż mieli opuścić dom o 7.15 rano, wraz z nami. Następnego dnia wstaliśmy więc wcześniej i jeszcze ponad pół godziny czekaliśmy aż któryś wyjdzie (aha, bo tu była też kwestia klucza, którym zamykano kłódkę w drzwiach – zawsze ktoś musiał nam je otwierać). Ze wszystkich trzech, wyszedł tylko jeden. A lodówka pełna piwa została. Trochę nam przykro było. W sumie nie wiedzieliśmy jak im wytłumaczyć, że nie chcemy im się w żaden sposób narzucać, że naprawdę możemy się zamknąć w pokoju i nie pokazywać na oczy nikomu, do ich godzin wyjść i powrotów byliśmy już i tak dostosowani, nie musieliśmy nawet z nimi jeść. No ale to ich dom… Trochę skwaszeni i z poczuciem wyrzucenia na bruk pojechaliśmy do centrum szukać hotelu na jedną noc – na szczęście. Bo dłużej to by pewnie było nam ciężko wytrzymać w samym centrum. Hałas jeszcze większy i w wielu miejscach odpędzić się od najróżniejszych ofert było ciężko. Ale koniec końców i tak nam się tam spodobało.

Ostatniego wieczoru, połowa naszej grupy uznała, że na polepszenie humoru oraz większe doznania estetyczne wybierze się na wielką atrakcję stolicy czyli małe kukiełki. Water puppet show czyli wodny teatr lalek, to charakterystyczne dla północnego Wietnamu widowisko, którego korzenie sięgają podobno XI wieku! W przedstawieniu występują drewniane lalki, które prezentują różne scenki, a to związane ze zwykłym wietnamskim rolniczym życiem, a to z wietnamskimi bajkami. A to wszystko na wodzie i do muzyki orkiestry przygrywającej na żywo! Bardzo mi się to podobało choć krótkie trochę – niecała godzina. A chciałoby się, by ten zaczarowany świat trwał dłużej, by ten smok jeszcze trochę polatał, czy złota ryba więcej z wody poskakała…

Tak mniej więcej wyglądały nasze pierwsze dni w Wietnamie. Czyli wcale nie tak źle, jak można było się po wielu opisach spodziewać.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (10)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
Premyslav
Premyslav - 2011-10-03 16:51
rok od pierwszego wpisu minal, gratuluje :) pozdrawiam i zycze wszystkiego dobrego na nastepny i wiele wiele kolejnych
 
shangrila
shangrila - 2011-10-03 17:08
Dziękujemy! Byliśmy ciekawi czy ktoś to zauważy i stało się. Ale prawdziwa rocznica tej podróży to 23 października, dzień w którym ruszyliśmy do Lwowa. No cóż, trochę już od tego Lwowa odjechaliśmy i sporo się przez ten czas zdarzyło, a to wszystko jakby wczoraj :)
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013