Pierwotnie nie planowaliśmy jechać do Yuanyang. Właściwie to nawet nie chcieliśmy. Kolejna atrakcja o której wspominają wszystkie przewodniki i za którą Chińczycy karzą sobie (surprise, surprise!) słono płacić. Jednak wypełniając wniosek o wizę do Wietnamu, nieopatrznie podaliśmy w nim przewidywaną datę wjazdu odległą o tydzień i taką właśnie datę wbito nam paszporty. Mogliśmy więc opuścić Chiny dopiero po kilku dniach. Co robić? Wyjazd na południe, w pobliże granicy z Laosem i Wietnamem wydawał się najbardziej sensowny. Na trzy dni udaliśmy się więc na samo południe Junnanu, oglądać słynne pola tarasowe, o których wielu mówi, że dają pożywienie połowie Chin. Czy to prawda? Pewnie nie, biorąc pod uwagę liczbę Chińczyków oraz ich apetyty. Ale przynajmniej ładnie (i medialnie) brzmi. Tarasy ryżowe ogląda się jednak nie ze względu na walory kulinarne, ale widoki na zboczach dolin w okolicy Yuanyang. Jeszcze kilka lat temu miejsce to było znane nielicznym. Teraz, o wschodzie i zachodzie słońca, przybywają tu wycieczki. Te dwie pory dnia są najlepsze do oglądania pól, oświetlonych łagodnym słońcem. Cóż, nie bez powodu w świecie fotografów funkcjonuje określenie „złota godzina”. Co to znaczy można przekonać się właśnie tu. Obecność przyjezdnych naprowadziła Małych Żółtych Komunistów na pomysł, by za wstęp do tego miejsca płacić. I tak oto południowy Junnan jest pewnie jedynym miejscem na świecie, w którym za oglądanie kawałka pola obowiązuje wcale niemała opłata. Polak jednak potrafi.
Po przyjeździe do Yuanyang zatrzymaliśmy się w małym „Photographers Hotel”. Miejsce w samym środku sielskiego krajobrazu, tuż przy bramie wjazdowej do tarasów, gdzie ubrane w ludowe stroje kasjerki okradają każdego przybywającego z 30-60 juanów za wjazd na drogę, z której po kilku kilometrach rozciągają się widoki. Nasi gospodarze to małżeństwo w średnim wieku. On podobno fotograf. Nie wiemy, nigdy nie widzieliśmy go z aparatem, bo całe dnie spędzał grając na komputerze. Jego żona usiłowała trzymać w ryzach cały interes, jednak średnio jej to wychodziło i znakomicie ulokowany hotel wyraźnie stawał się coraz bardziej obskurny. Oferowany za 20 juanów pokój zbiorowy spowodował u nas niemalże wypad szczę z zawiasów – zapleśniała komórka, w której wszystko pokrywała centymetrowa warstwa kurzu, nadawała się tylko, by podłożyć w niej ogień. Na szczęście pokoje były już przyzwoite i niewiele droższe, mogliśmy więc zaczynać eksplorację okolicy. Oczywiście nie mieliśmy zamiaru dopłacać do tego interesu. Nasz budżet w Chinach już dawno przestał mieścić się w założonych granicach, a każdorazowe wejście pomiędzy tarasy kosztowałby nas dwa razy więcej niż nocleg i wyżywienie razem wzięte. Trudno jednak ustawić biletera na każdej lokalnej drodze i ścieżce, szybko rozeznaliśmy się więc w ich układzie i zaczęliśmy zwiedzanie za darmo.
Wędrówka między polami tarasowymi, pokrywającymi zbocza na kształt falujących, ciągnących się po horyzont stopni, nie jest wcale tak spektakularna jak mogłoby się wydawać. Chyba, że ktoś z bliska chce zobaczyć jak rośnie ryż. My widzieliśmy to już w Nepalu. Prawdziwie zjawiskowe jest jednak ujrzenie pól z wysoka. Dopiero gdy patrzymy na nie z góry, widzimy wyjątkowy krajobraz. I kolory, kolory, kolory… To co w pochmurny dzień jest mało ciekawymi szuwarami, o świcie lub o zmierzchu staje się mozaiką barw. W Yuanyang wiele zależy jednak od tego jaką porą roku się tam pojawicie. Najlepiej trafić tam jesienią lub wczesną zimą, gdy kolory są różnorodne, a wiele tarasów zalanych wodą. My jesteśmy tu latem, ale i tak nie narzekamy, wręcz przeciwnie.
Nasz pierwszy dzień to spacer do leżącej w pobliżu wsi Jing Kou. Wschód słońca nad wzgórzami wynagradza wczesną pobudkę, ale wioska, która na wielu zdjęciach zachęcała tradycyjną zabudową, jest już cała ubrana w beton. Największe wrażenie robiły chyba kolorowe stroje kobiet z tutejszego ludu Hani, mieliśmy jednak wrażenie, że nie lubią aparatu. Szkoda! Najbardziej owocny okazał się drugi dzień pobytu w tym miejscu. Bez większego planowania, właściwie na wariata, wyszliśmy na drogę do odległego o 10 km Lao Hu Zhi. Nie wiedzieliśmy co zastaniemy na miejscu, byliśmy zbyt daleko by dotrzeć przed zmrokiem i nie mieliśmy biletów wstępu. Głupi ma jednak szczęście. Po dwóch kilometrach niedbałym machnięciem udało nam się zatrzymać samochód wiozący dwójkę Francuzów. Mieli wynajętego kierowcę, który zatrzymywał się na postój co kilkaset metrów (czasem nawet gęściej), wskazując najlepsze miejsca do robienia zdjęć. Ola brylowała znajomością języka, kierowca próbował mówić po angielsku, wszyscy fotografowali i było super. W końcu podjechaliśmy pod taras widokowy w Lao Hu Zhi, gdzie dowiedzieliśmy się, że nie tylko Polacy wchodzą bez biletów… Zachód słońca podziwialiśmy z drogi, na koniec zaś uciekliśmy w samą porę, by nie zmoczyła nas monsunowa nawałnica.
I co? Nawet w Chinach może być pięknie!
Właścicielka hotelu starała się jak mogła, by namówić nas na samochodową wycieczkę z jej mężem (siedzącym przy komputerze), ale nie miała żalu gdy odmawialiśmy. Nie miała go nawet wtedy, gdy wstaliśmy o czwartej nad ranem, by po ciemku dotrzeć do leżącego na południe Ba Da. Tuż przed świtem dotarliśmy do kompleksu turystycznego, składającego się z kilku tarasów widokowych, bufetu, kasy i budki dla ciecia pilnującego interesu. Wszystko świeciło nowością i było jakby wymarłe. Po pewnym czasie przestaliśmy się nawet chować, gdyż wokół nas nie pojawiał się nikt. Ba Da było urokliwym miejscem, choć tego ranka przyszły chmury i zabrakło ładnego światła. Droga powrotna stamtąd to długi spacer wśród zamglonych pól i krótka wizyta w pobliskiej wsi Da Yutang.
Na tym właściwie można by zakończyć opis naszej wizyty wśród ryżowych pól. Ale kiedy myślimy o nim teraz, po głowie snuje nam się myśl: co jeszcze w Chinach zostało na sprzedaż? I co jeszcze władze tego kraju będą w stanie przerobić na pieniądze? W państwie, gdzie jednorazowe wejście na punkt widokowy kosztuje 10 dolarów aż dziw, że znajdują się chętni, gotowi zapłacić taką kwotę. I to nie bogaci przyjezdni z Zachodu. Ich miejsce już dawno zajęli bogaci z Pekinu, Szanghaju, Kantonu… Każdy z nich z topowym modelem aparatu pod pachą. To właśnie dla nich w centrum miasta buduje się właśnie wielkie tarasy – z betonu, na których wyrośnie w przyszłym sezonie plastikowy ryż. Azjatycki gigant nie potrzebuje zamożnych turystów z zagranicy, ma na pęczki swoich, którzy napędzają tą wielką machinę. Pewnego dnia opłaty za wstęp zaczną obowiązywać w parkach miejskich, a potulni Chińczycy ustawią się w kolejce do kasy.
W Yuanyang nasza przygoda z Wielkim Żółtym Bratem się kończy. Na razie. Ruszamy w stronę Wietnamu. Kolejny przystanek – Lao Cai, już po tamtej stronie granicy.
Obejrzyj galerię zdjęć tarasów z Yuanyang: