Geoblog.pl    shangrila    Podróże    Droga do Shangri-la    K jak Kara Kol, K jak Kaszgar, K jak… kierowcy w Chinach
Zwiń mapę
2011
23
sie

K jak Kara Kol, K jak Kaszgar, K jak… kierowcy w Chinach

 
Chiny
Chiny, Kashgar
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 22101 km
 
Na trasie z Przełęczy Kunjerab do Kaszgaru leży jezioro Kara Kol. Biliśmy się z myślami czy zatrzymać się przy nim, czy jechać prosto do miasta. Nikt ze spotkanych osób nie był nam w stanie powiedzieć, czy można kupić bilet do samego jeziora, czy trzeba kupić bilet do Kaszgaru i poprosić o wysadzenie po drodze. Z tą ostatnią wersją najczęściej się spotykaliśmy… Dziwni są ludzie. Transport w Chinach nie jest tani, więc nas by ta opcja nie zainteresowała. Ponieważ spotkaliśmy się z sami superlatywami na temat jeziora, a i widoki z przełęczy nas zachwyciły, stwierdziliśmy że jednak spróbujemy tam normalnie dojechać i zostać na noc. Ach, zamarzyła nam się noc w jurcie…

Około szóstej rano czasu lokalnego (czyli 8 pekińskiego), tuż po tym jak nam budzik zadzwonił, głośniki na ulicy ryknęły znowu. Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem – a więc tak wygląda kraj rodem z Orwella? Bombardowani niezrozumiałą treścią w języku chińskim ruszyliśmy na autobus. Jak do Kara Kol się nie da, to najwyżej pojedziemy prosto do Kaszgaru. Na dworcu autobusowym okazało się, że można normalnie kupić bilet do jeziora. Z uczuciem satysfakcji – nie znając chińskiego nabyliśmy przecież nasz pierwszy chiński bilet na chiński lokalny transport – wsiedliśmy do autobusu na Kaszgaru, by po około 100 km wysiąść nad perłą Pamiru, jeziorem Kara Kol.

Droga była przepiękna – i to dosłownie. Równiutki asfalt był czymś, czego nie widzieliśmy od dawna. Nawet nie podskakujemy po drodze, można się zdrzemnąć, nie martwiąc się o oberwanie czymś w głowę. Krajobraz śliczny. Co jakiś czas mijamy a to stado wielbłądów dwugarbnych, a to kogoś pędzącego gdzieś w oddali na koniu. Trawa delikatnie faluje na wietrze. W końcu dojeżdżamy do jeziora. Autobus zatrzymuje się przy kolorowej bramie, wszyscy wysiadają porobić zdjęcia, tylko my zabieramy nasze plecaki. Wychyla się do nas młoda dziewczyna mówiąc, żebyśmy poszli trochę dalej, to nie będziemy musieli płacić. Akurat o tym wiemy, ale dziękujemy jej. I tu uwaga! Jeżeli ktoś zechce spędzić czas nad tym jeziorem i wysadzą go przy tej bramie (miejsce pełni też funkcję przystanku) – na razie jest tylko jedna, z resztą nie można jej nie zauważyć, niech jej nie przechodzi! Jej przekroczenie oznacza znalezienie się na terenie chińskiego kurortu (!), który liczy sobie 50 yuanów tylko za wstęp! Wystarczy odejść kawałek dalej, na północ, by bezpłatnie zejść do jeziora, żadnym złodziejom nie płacąc. My na szczęście wiedzieliśmy o tym wcześniej, ale miło nam się zrobiło, że ta dziewczyna nam to też powiedziała.

Nad jeziorem trwa walka. Walka Kirgizów z Chińczykami. Ci ostatni postawili tu wspomniany kurort, pobierają opłatę za wstęp, budują kolejne ośrodki. Chińskie wycieczki przyjeżdżają autokarami, zatrzymując się na sesje zdjęciowe. Samochody parkują na sporym parkingu. Kirgizi żyją w jurtach, byli tu pierwsi. Wolimy wesprzeć Kirgizów, wiadomo, ale… Ledwie dotknęliśmy naszych plecaków, wyrasta przy nas Kirgizka i nie pozwala odejść. Proponuje nocleg, proponuje obiad, coś do picia, ser, mleko, a może chociaż zimny napój… Nie, nie chcemy. Chcemy się tu rozejrzeć tylko, zrobić parę zdjęć, z resztą szanowna pani, Twoja jurta przy głównej drodze, naprzeciwko tej bramy, wcale nas nie zachęca. Jak już mamy tu zostawać, to wolimy nad jeziorem. Zaczynamy iść przed siebie. Gdy tylko zadajemy sobie pytanie: „czy to jest właśnie to przepiękne jezioro?” podjeżdża do nas kolejny Kirgiz na motorze. Jakby recytował mantrę: nocleg, lunch, mleko, ser… Jego jurta też przy samej drodze… Jaka to ma być przyjemność? Po paru metrach mijamy jego dom, gdzie już na nas czeka. Znowu te same pytania. Nie, naprawdę nie chcemy, dzięki stary. Idziemy jeszcze kawałek dalej, mija kolejny Kirgiz na motorze, ta sama gatka… Chcemy chwilę pomyśleć, wybrać sami i nie przy samej drodze! W końcu odbijamy w prawo, siadamy na skarpie i przyglądamy się… I znowu zadajemy sobie pytanie: czy to jest właśnie to przepiękne jezioro? Czy już za dużo piękna wiedzieliśmy i poprzeczka nam się podniosła, czy to inni przesadzają lub mają ją zbyt nisko? Nie no, ok, jest ładnie, ale bez przesady… Jakby to okadrować, to pięknie, całościowo jednak średnio. I te karykaturalne betonowe jurty po naszej lewej… Myślimy, czy na pewno zostać tu na noc. Nie możemy zbyt długo myśleć, bo już wyhaczył nas kolejny Kirgiz, podjeżdża pod naszą skarpę i na migi zaprasza do siebie. Dobra, zgadzamy się na posiłek. Jesteśmy bez śniadania, niech mu będzie. Zjeść chcemy. Jego jurta jest trochę nowocześniejsza, oparta na metalowym stelażu. W środku ma odtwarzacz mp3 i głośnik, z którego lecą tureckie hity. Zaskakuje nas materiał, którym jurta jest obita – od wewnątrz widać dobrze jej wzór… To hebrajskie litery i symbole! Na początku oczom nie wierzymy, przez chwilę zapomnieliśmy, że nie jesteśmy w państwie muzułmańskim! Rany, to Chiny przecież… Skąd on to wziął? Z bazaru, jak to skąd.

W jurcie jesteśmy poczęstowani pyszną herbatą i chlebem. Obiad przyrządzi nam córka gospodarza. Jest jeszcze trochę czasu, w sam raz by nam zaprezentować „mini bazar” jak go gospodarz nazywa. Wysypane z niewielkiego worka lądują przed nami czapki, noże, kamienie, bransoletki, różne, najróżniejsze artykuły. Widać, że gospodarz ma smykałkę do biznesu – tradycja 3 tysięcy lat jedwabnego szlaku w końcu zobowiązuje. „A to weźcie to i to. A może to i to, i jeszcze to Wam dodam”. Smykałkę ma, ale trafił na twardzieli;) My tak łatwo się nie damy. W końcu udaje nam się wyrwać na spacer. Przechadzamy się brzegiem jeziora wśród śmieci. A to coś leży nad wodą, a to w samej wodzie topi się worek, stare gacie, torebki plastikowe… Robimy zdjęcia i podejmujemy decyzję, że nie zostajemy na noc. Miało być pięknie, spokojnie z widokami. Są śmieci i namolni Kirgizi oraz Chińczycy, którzy podobno są dość ostrzy jeżeli chodzi o wymuszanie opłaty, gdy tylko postawi się stopę na ich terenie. Wracamy na obiad. Przed jurtą koń, w pobliżu wielbłąd. „A może chcesz się przejechać na koniu? Tyle i tyle. A może na wielbłądzie? Tyle i tyle”. Micha ryżu z warzywami jest dobra. Ilość jedzenia znowu nas próbuje pokonać, ale tym razem wygrywamy. Do naszej jurty wraca z wycieczki trójka Japończyków, którzy spędzili tu noc i też będą jechać do Kaszgaru. Mają jednak umówiony transport, więc nam pozostaje łapanie czegoś – zdecydowaliśmy, że nie zostajemy. Płacimy za obiad, żegnamy się gospodarzem i idziemy na drogę.

Teraz parę słów wyjaśnienia, cobyśmy na totalnych mizantropów i malkontentów nie wyszli. Naprawdę chcieliśmy tam pobyć i też dać zarobić Kirgizom. Jednak od samego początku nie spodobała nam się atmosfera miejsca; sposób w jaki nas tam traktowano oraz aspekt wizualny: śmieci, pseudolatryny i powstające lub już istniejące chińskie „ośrodki wypoczynkowe”. Rozczarowaliśmy się bardzo, to trzeba przyznać. Po pewnym czasie spojrzeliśmy na zrobione tam zdjęcia – cóż, widoki robią wrażenie… ale pamiętajcie, to tylko wycinek rzeczywistości. Patrzymy na nie i mówimy sobie, że widząc te krajobrazy, a nie wiedząc jak tam naprawdę jest, skusilibyśmy się ponownie, by tam się zatrzymać. Teraz jednak szczerze odradzamy. Uważamy, że już nie warto. Dla Kara Kol już jest za późno.

Po wyjściu z jurty przez ponad dwie godziny nic się nie chce zatrzymać. Mija nas z siedem autobusów (później się dowiemy, że musiały być wycieczkowe, więc tak jak i u nas nikogo nie wezmą), wiele samochodów i ciężarówek. Nic. Siedzieliśmy w bezpośrednim autobusie do Kaszgaru, teraz sterczymy tutaj… Oczywiście mijają nas inni Kirgizi. Każdy ma swoją, czyli taką samą jak inni, propozycję. Po nieudanych próbach przenosimy się bliżej bramy. Znowu dopada nas ta sama Kirgizka co poprzednio, znowu ta sama rozmowa. Co raz podjeżdżają chińskie wycieczki, Kirgizi oferują przejażdżki na koniu lub wielbłądzie, każdy ma na sprzedaż biżuterię i kamienie. My ciągle próbujemy coś łapać. Na rowerze przyjeżdża chłopak, którego dzień wcześniej spotkaliśmy w Taszkurgan. Mówiąc trochę po chińsku sam próbuje nam pomóc i znaleźć transport. Znowu nic. Przychodzi spotkana trójka Japończyków – już chyba nasza jedyna szansa. I teraz zaczyna się skomplikowana i pełna zwrotów akcji historia.

Wraz z nami czeka na transport troje Japończyków: młoda dziewczyna, pełniąca rolę tłumacza, zagadywacza, negocjatora, brodaty fotograf z zamiłowaniem do alkoholu i fajki oraz najstarszy z całej trójki, szpakowaty pan. Jego rolę trudno ocenić. Uznajemy, że miał za zadanie po prostu trzymać fason i wlewać w nas wszystkich japoński spokój. Poza nimi w długiej drodze do Kaszgaru weźmie udział wystawiony taksówkarz, nowy kierowca, nowy taksówkarz oraz my.

Okazuje się, że zamówiony przez Japończyków transport nie przyjechał. Razem z nami jest więc pięcioro chętnych na dojazd do Kaszgaru. Zaczyna się więc szukanie transportu dla nas wszystkich. Długie targowanie ceny, kolejne telefony w wykonaniu Japonki i w końcu znajduje się ktoś, kto nas wszystkich zawiezie. Nowy kierowca ma być za 10 minut. Po pół godzinie znowu ma być za 10 minut. W końcu przyjeżdża po godzinie. Pech chce, że i w tym czasie pojawia się umówiony wcześniej transport dla Japończyków, czyli ich taksówkarz, który specjalnie pokonał długą drogę, być może aż z Kaszgaru. Kolejne pół godziny trwają ich negocjacje co zrobić z tym fantem. Podejmują decyzję, że ponieważ taksówkarz nie dotrzymał słowa i ich wystawił, to oni teraz go wystawią i pojadą z nowym kierowcą i z nami. Tym sposobem powstaje kolejny konflikt między taksówkarzem, a nowym kierowcą. Taksówkarz „siedzi nam na ogonie” i w końcu informuje naszego kierowcę, że zawiadomił policję o tym, że w szóstkę jedziemy samochodem na 5 osób. Wtedy nowy kierowca oznajmia, że on dalej nie pojedzie, bo zabiorą mu prawo jazdy. Zatrzymujemy się wszyscy, wystawiony taksówkarz donosiciel stoi wraz z nami na poboczu, szczerząc się złośliwie. Trwają zażarte dyskusje, z których wynika, że jedynym wyjściem jest pozbycie się jednej osoby, czyli przesadzenie jej do innego samochodu. Próbujemy coś znowu łapać, jednak i tym razem nic się nie zatrzymuje. Po długim czasie bezowocnego machania na przejeżdżające pojazdy, Japończycy podejmują decyzję, że pojedziemy na dwa samochody, po cenie sporo zawyżonej. Tym sposobem nowy kierowca nie straci prawka, wystawiony taksówkarz też zarobi, a my wydamy trzy razy więcej niż się umówiliśmy. Pięknie… Wkurzamy się. Nowy kierowca od początku przecież wiedział ile osób bierze, to niech teraz nas nie kiwa. Zabieramy plecaki z bagażnika pick-up’a i sami usiłujemy coś zatrzymać. Kij wam wszystkim w oko! I proszę, od razu udaje się, ale samochód ma tylko jedno miejsce. Jest to jednak jakimś wyjściem z sytuacji. Pozbywamy się jednej, nadmiarowej osoby – zabiera się nim młoda Japonka, a my z dwoma Japończykami jedziemy dalej, z uczuciem triumfu nad taksówkarzem-kapusiem.

Nasz kierowca w czasie drogi dużo gada przez telefon, przy czym drastycznie zwalnia. A że gada prawie cały czas, jedziemy naprawdę wolno. Pogubiliście się w tej historii? To jeszcze nie koniec. Na jakiś czas przed Kaszgarem, po kolejnej rozmowie telefonicznej stwierdza, że on jednak musi wracać do domu i koniecznie być tam przed zmrokiem, więc do Kaszgaru nas już nie zawiezie. Łapie więc taksówkę, która ma nas zawieźć do hostelu. Z pieniędzy, które mu daliśmy opłaca nowy transport, który ma nas zawieźć do centrum. I teraz jak myślicie – co będzie dalej? Nowy taksówkarz, olewając to co (podobno) było umówione, zatrzymuje się na obrzeżach miasta, mówiąc że mamy się przesiąść w nową taksówkę i oczywiście zapłacić za dojazd do centrum. I tu do akcji wchodzi fotograf-alkoholik, który zadaje kłam wszelkiemu wyobrażeniu o powściągliwych Japończykach. Jak się nie wydrze na tego taksówkarza, jak go nie pogoni! Ten tylko kuli uszy po sobie i bez słowa dowozi nas pod hostel. Tutaj dla złagodzenia sytuacji do akcji wchodzi dziewczyna-negocjator, która dojechała przed nami. Jak ona to robi, nie wiem! Medal jej się należy za wszelkie rozmowy tego dnia. Udaje jej się ugłaskać nowego taksówkarza tak, że nic nikt mu już nie płaci. Wymęczeni, w końcu możemy zrzucić plecaki. Tego wieczoru zatrzymujemy się w wypełnionym turystami „Old Town Youth Hostel”.

Po paru dniach w hostelu spotkaliśmy dwóch Słowaków. Też przyjechali z Pakistanu i też zwiali znad jeziora w dniu w którym się tam zjawili. Podobnie jak my, chcieli tam zostać na noc. Mieli jednak szybko dość Kirgizów, śmieci, a i same jezioro też na nich nie zrobiło większego wrażenia. Wygląda więc na to, że opiewana przez relacje i przewodniki „perła Pamiru” nie tylko nam sprawiła zawód.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (1)
  • zdjęcie
Komentarze (2)
! Możliwość dodawania komentarzy do tej podróży została wyłączona przez właściciela profilu
marianka
marianka - 2011-09-05 18:45
z każdym Waszym wpisem jestem coraz większą fanką Waszej wyprawy! powodzenia!
 
shangrila
shangrila - 2011-09-15 09:16
Dzięki!!! Jeśli jeszcze nie znudziła Cie nasza bazgranina to fajnie. Poza tym - kto wie? - może nasze spostrzeżenia przydadzą się komuś w jego drodze po Azji. Pozdrawiamy, już z południowych Chin!
 
 
shangrila
Oli i Łukasza podróż wokół Azji
zwiedzili 13% świata (26 państw)
Zasoby: 179 wpisów179 371 komentarzy371 1073 zdjęcia1073 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
25.09.2010 - 30.01.2013