Annapurna to góra szczególna. Pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty przez człowieka, jeden z niższych, a statystycznie rzecz biorąc, najtrudniejszy z całej Korony Himalajów (jeśli porównać ilość prób wejścia z ilością sukcesów). Masyw Annapurny to z drugiej strony najbardziej popularny w całych Himalajach obszar trekingowy. O trzytygodniowej wędrówce wokół tej góry myśleliśmy od dawna, zatem będąc w Nepalu postanowiliśmy zobaczyć na własne oczy jak wygląda obecnie najbardziej widokowy i najczęściej wybierany szlak tego kraju. Przez najbliższe trzy tygodnie będziemy relacjonować to, co wydarzy się podczas naszej wędrówki. Dziś początek – czyli pierwsze trzy dni drogi wokół Annapurny. Górę okrążać będziemy w rozszerzonym składzie osobowym. Towarzyszyć nam będzie Iza, siostra Oli, która specjalnie na treking przyleciała do Nepalu. Dziś przeczytacie o tym, jak zaczęła się nasza przygoda i o pierwszych trzech dniach naszej wspólnej wędrówki.
Dzień I
Z Katmandu wyruszyliśmy rankiem, wybierając autobus z dworca w północnej części miasta. Na Thamelu bez trudu znaleźlibyśmy dziesiątki miejsc oferujących bilety do Pokhary, będącej punktem pośrednim w drodze do Besiksahar, gdzie zaczyna się treking. Ich koszt to zazwyczaj 500 rupii, jedzie się bowiem autobusem turystycznym, który jest, w teorii, bardziej przestronny, a przez to wygodniejszy dla Europejczyka. Jazda do Pokhary oznacza jednak nadkładanie drogi, miasto leży bowiem kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Besihsahar. Możecie poprosić kierowce by wysadził was w Dumre, skąd łatwo złapać transport na miejsce, koszt biletu będzie jednak taki sam.
My ominęliśmy oferty biur podróży i skorzystaliśmy z autobusu publicznego, jadącego bezpośrednio do Besihsahar ze stolicy. Bilet na kilkugodzinną podróż kosztował 300 rupii, wariant ten jest więc ponad dwukrotnie tańszy, a droga na miejsce trwa krócej. Ilość miejsca w autobusie zaskoczyła nas. Spodziewaliśmy się pełnego ludzi pojazdu, wypchanego po sufit bagażami oraz żywym i martwym inwentarzem. Tymczasem przez resztę dnia jechaliśmy w połowie pustym, bez kłopotu mogąc rozprostowywać nogi i zdrzemnąć się w drodze.
Do Besisahar dojechaliśmy późnym popołudniem, po około 7 godzinach. Na miejscu znaleźliśmy pokój za 300 rupii. W lokalnych restauracjach posiłki sporo droższe niż Katmandu, chociaż koszt transportu produktów do tego miejsca nie powinien być jeszcze wielkim problemem. Ale cóż, wchodzimy na (podobno!) najpopularniejszy szlak trekingowy świata.
Wczesnym rankiem ruszamy w drogę i… utykamy na dobrą godzinę na posterunku kontrolnym. Nasze permity do ACAP (Annapurna Conservationa Area Project) są bez zarzutu, Nepalczyk siedzący w małym kantorku oświadcza jednak, że aby przejść, musimy wykupić kartę identyfikacyjną zwaną TIMS, niezbędną do rejestracji każdego trekkersa. Koszt każdej z nich to, bagatela, 20 dolarów od osoby. Oglądamy dokument jaki chce nam wcisnąć – nie zawiera żadnych danych ponad te które znaleźć można w paszporcie, jest więc całkowicie zbędny. Mężczyzna ostrzega, że nie mając karty zostaniemy zawróceni z pierwszego posterunku policji jaki spotkamy w górach. Nie wierzymy mu, ale szybki telefon do dyrekcji obszarów chronionych w stolicy zdaje się potwierdzać jego słowa, zostawiamy więc w Besihsahar 40 dolarów. Zgadnijcie co? Przez kolejne 3 dni nikt nawet nie spytał o kartę TIMS, a na kolejnych posterunkach kontrolowano jedynie permity. Przyszło nam z tej okazji do głowy, że jeszcze niedawno Nepalem rządził król, a buszujący w dżungli maoiści wymuszali na turystach okupy. Teraz maoiści doszli do władzy, ale okup stał się wyższy i przyjął formę sformalizowaną.
Za Besihsahar droga opuszcza cywilizację, wchodząc w głęboką dolinę Masyangdi. Ten pierwszy odcinek pokonać można autobusem, docierając do Bhulbhule. Dalej szlak opuszcza drogę, przechodząc na druga stronę rzeki i prowadzi gęstym, zielonym lasem przypominającym dżunglę, mijając po drodze niewielkie wioski. Ten fragment to także pierwsze doświadczenie himalajskiego mostu, rozpiętego nad rwącą kipielą. Kilka godzin wędrówki i zatrzymujemy się w Ngadi Bazar, małej wsi składającej się z kilku domów i guesthouse’ów.
W hotelu towarzyszy nam kilkuosobowa ekipa z Izraela idąca z tragarzem. Tego dnia obserwujemy, że przynajmniej połowa zespołów oraz indywidualnych turystów jakich spotykamy korzysta z usług lokalnego portera, samemu nosząc małe bagaże.
Dzień II
Nazajutrz czeka nas podejście w górę doliny, przez Ngadi i Bahundandę. Poranek to widoki na pierwsze ośnieżone szczyty, choć na razie nie wyższe niż 3 lub 4 tysiące metrów. To także piękne panoramy doliny, pełnej tarasowych pól uprawnych i pracujących na nich ludzi. Droga wokół Annapurny prowadzi przez mnóstwo niewielkich wiosek, w każdej zaś można zatrzymać się na posiłek lub nocleg. Postoje w nich były kilka razy okazją do spotkań z miejscowymi Nepalczykami i podpatrzenia ich pracy Obecność tysięcy turystów rocznie zmienia ekonomię i kulturę tego regionu, miło jest więc zobaczyć, że nawet tu zachowały się jeszcze tradycyjne metody pracy.
Ten dzień był również pierwszym spotkaniem z karawanami, których dziesiątki wędrują doliną Marsyangdi. Gdy brakuje drogi i jedynym szlakiem są wąskie ścieżki i mosty linowe, wszystko co potrzebne odległym, górskim wioskom, transportuje się na grzbietach mułów. W górę zwierzęta wędrują powoli, obładowane bagażami niesionymi na specjalnych, drewnianych „siodłach”. W dół idą żwawiej, z pustymi jukami. Karawana składa się zwykle z kilkunastu zwierząt, prowadzonych przez jednego lub dwóch poganiaczy. Gdy idą, z daleka słychać ich gwizdy i pokrzykiwania na zwierzęta. Szczególną ostrożność trzeba zachować gdy kolumna objuczonych zwierząt mija nas na wąskiej ścieżce i pod żadnym pozorem nie wolno stać po tej stronie, na którą opada zbocze. Łatwo bowiem zostać strąconym przez muła w przepaść, zwierzę nie wie bowiem, że z bagażem na grzbiecie zajmuje dwa razy większą szerokość. Gdy w takim niebezpiecznym miejscu widzimy więc karawanę, ustępujemy jej miejsca lub przytulamy się do skał.
Wieczorem docieramy do Chyamche.
Dzień III
Poranek, który zazwyczaj przynosił poprawę pogody po wieczornym deszczu, tym razem okazał się pochmurny. Ten dzień to długie podejście kamienistą ścieżką do Tal Manang, gdzie dolina rozszerza się, tworząc efektowne zakola. Za wsią co chwilę kropi deszcz, na szczęście nie przechodząc w ulewę. Szlak znowu opuszcza drogę, wspinając się wśród urwisk i głazów po wschodniej stronie doliny.
Tego dnia po raz pierwszy widzimy to, o czym słyszeliśmy i czytaliśmy jeszcze przed wyruszeniem na treking. Zanim ścieżka osiąga Tal Manang naszym oczom ukazuje się, po drugiej stronie rzeki, plac budowy na którym powstaje nowa droga do wnętrza gór. Na kilku odcinkach pracujący równolegle robotnicy wykuwają w skale korytarz, którym w przyszłości podążać będą do Manang autobusy i samochody. Niestety, cicha dolina przestaje by cicha i wygląda na to, że już niedługo zamiast turystów wzdłuż Marsyangdi podążać będą pojazdy, a ci którzy zechcą udać się na szlak wokół Annapurny odcinek na który my potrzebujemy sześciu dni, pokonają w jeden. Wioski znajdujące się po drodze staną się jedynie osiedlami wzdłuż drogi, omijanymi przez wszystkich.
W Dharapani przysiadamy obok posterunku ACAP, kontrolującego nasze permity. Tuż obok nas siedzi kilkoro Nepalczyków, którzy częstują nas jedzeniem. Po chwili zaczynamy rozmowę. Lokalni mieszkańcy spotkali się tego dnia, by omówić zaplanowane na sezon jesienny wydarzenia kulturalne odbywające się w ich wiosce. Pytamy ich o drogę powstającą poniżej miejscowości. Spodziewamy się pozytywnej odpowiedzi – droga będzie dla nich znacznym ułatwieniem w kontaktach ze światem. W odpowiedzi kręcą jednak głowami. Jak mówi jeden z mężczyzn, droga oznacza hałas i ciągłą obecność pojazdów na wąskim szlaku. Spowoduje ona też, że każdy turysta omijać będzie Dharapani, zyski mieszkańców z turystyki upadną. Już teraz on i inni mieszkańcy myślą o poprowadzeniu w dolinie alternatywnej ścieżki, która omijać będzie ruchliwą drogę. Na razie jednak z obawą myślą o nowej inwestycji.
Gdy pytamy komu w takim razie zależy na budowie odpowiada:
„Liderom politycznym i nikomu więcej. Im wydaje się że rozwój to drogi i elektryczność. Ale turystyka to już nie rozwój. Nikt z nich nie myśli o przyszłości.”
Zaraz, zaraz, skąd my to znamy?
Tego wieczoru śpimy w Danaque, gdzie dolina skręca ku zachodowi. Jedna trzecia drogi na przełęcz już za nami, jutro czeka nas marsz w kierunku Chame.