Koniec! Przyszedł czas na pożegnanie. Nowy paszport, już trzeci w czasie tej podróży, odebrany z polskiej ambasady, sterty waluty na wizy obciążają mi wszystkie kieszenie. Mój plan na dalszą podróż to wyrobienie wizy turystycznej do Kazachstanu i długa droga na zachód. W międzyczasie wizyta nad Morzem Aralskim, przejście granicy i rzut okiem na kilka ciekawych miejsc na zachodzie Kazachstanu. A potem wyrobienie wizy tranzytowej przez Rosję i wjazd do Europy. Gdyby tylko wszystko było tak proste. „Podróż zaczyna się nieodmiennie Szczęściem Początkującego, a kończy Próbą Zdobywcy” napisał w „Alchemiku” Paulo Coelho. Tak też się stało.
Ze świeżutkim paszportem pojawiłem się nad ranem w ambasadzie Kazachstanu. Miałem szczęście, że cudzoziemcy wchodzą tu poza kolejnością, bo tłum pragnących wyjechać był spory. Pewnym ruchem ręki podałem dokumenty, konsul rzuciwszy na nie okiem powiedział jednak:
- Paszport tymczasowy? Na tymczasowe wydajemy tylko wizy tranzytowe.
Zamurowało mnie, ale próbowałem po chwili wytłumaczyć, że paszport tymczasowy to zwykły paszport i nie ma na nim żadnych ograniczeń. Kazach był jednak nieubłagany.
- Zrób wizę do Rosji, potem przyjdź do nas, wyrobimy wizę tranzytową.
I cały mój misterny plan runął.
Szybko pobiegłem do ambasady Rosji. Gdy udało mi się przedrzeć przez kolejny tłum usłyszałem, że aby dostać wizę tranzytową muszę okazać bilet na cała trasę przez Kazachstan i Rosję oraz ubezpieczenie. Na pytanie jak mam kupić bilet na cała trasę przez kilka krajów usłyszałem, że mam to załatwić i koniec. Nie uwierzyłem. Kupić bilet z Uzbekistanu do samej Polski jest raczej niemożliwością. Na Ukrainę raczej też. Jak to do cholery zrobić? Tymi wątpliwościami dzieliłem się wieczorem podczas kolacji z polskim konsulem i jego żoną. W rosyjskiej restauracji, nad kotletem wieprzowym i piwem zastanawiałem się co robić. Polski konsul, człowiek bardzo pomocny (jak sam przyznał przypominam mu jego syna) obiecał pomóc. Gdy zadzwoniłem kilka dni później oznajmił jednak, że jego kazachski kolega zasłania się jakimś porozumieniem między naszymi krajami i faktycznie może mieć rację.
Plan zarysował się na dworcu głównym. W rozkładzie odjazdów znalazłem pociąg jadący bezpośrednio na Ukrainę, do Charkowa. To wystarczająco daleko, by ambasada zaakceptowała wniosek o wizę. Tylko cena zwaliła z nóg – 400 tysięcy sumów, 150 dolarów za kilkadziesiąt godzin w plackartnym i przejazd przez 3 granice. Wymyśliłem jednak, że po wyrobieniu wiz będę mógł zwrócić bilet i przejechać tą trasę na raty, znacznie taniej.
Minęło kilka dni i wróciłem do stolicy z Samarkandy. Wymieniłem pieniądze u konika na znajomym bazarze, na stacji kupiłem bilet do Charkowa, płacąc naręczem banknotów. Ukraiński pociąg odjeżdża raz w tygodniu, w czwartek w nocy. Nazajutrz wróciłem do ambasady rosyjskiej.
- A gdzie ubezpieczenie? – usłyszałem.
Panika. Nie mam pojęcia gdzie w Taszkencie kupić ubezpieczenie medyczne na kilka dni. Urzędniczka w ambasadzie, ludzie w kolejce są bezużyteczni, wybiegam na miasto i gorączkowo rozglądam się wokół. Intuicja podpowiada, że strachowanie powinienem móc kupić w punktach sprzedających bilety i oferty wyjazdów. Zaglądam do jednego, kobiety przy telefonach nie wiedzą co ze mną zrobić. W końcu trafiam do jednego z nich, w którym młody ochroniarz zdaje się rozumieć moje pytanie. Odpowiada, że człowieka od tych spraw nie ma, ale powinien pojawić się niedługo. Radzi abym spróbował na dworcu, ale tam nikt nic nie wie. Do zamknięcia ambasady jeszcze dwie godziny. Wracam do biura podróży. Ochroniarz pokazuje zejście schodami do podziemi. W małym pokoiku zawalonym folderami siedzi doradca. Mówię o co chodzi. Słucha, kiwa głową, upewnia się co do szczegółów, po czym… wyciąga blankiet i wypełnia go w kilka minut.
- Ile to będzie? – pytam podejrzliwie.
- 5 dolarów za 5 dni – odpowiada. Oddycham z ulgą. Facet prawdopodobnie uratował mi tego dnia życie.
Lecę do ambasady, już z kompletem papierów. Strażnik wpuszcza mnie do środka. Wypełniam formularz, podaję urzędniczce w okienku, ona pyta czy chcę wizę w trybie pilnym czy mogę poczekać kilka dni. Pociąg już za mniej niż tydzień, o czekaniu nie mam mowy, muszę wybrać tryb przyśpieszony.
- To będzie 88 dolarów.
Łapię się za głowę, ale nie mam wyboru. Biurokracja jest bezlitosna. Za przejazd przez terytorium Federacji Rosyjskiej, trwający około doby, muszę zapłacić prawie 100 dolarów. W przeliczeniu na czas użytkowania to najdroższa wiza świata. Wydrukowanie niedużego świstka i wklejenie go w paszport trwa mniej niż piętnaście minut, praca z pewnością nie warta takiej fortuny. W takich momentach nienawidzę Rosji, na szczęście uczucie to szybko mija.
Rano zjawiam się u Kazachów. Tu kolejny raz złapałem się za głowę słysząc, że konsul kazachski jednak byłby skłonny w drodze wyjątku dać mi wizę turystyczną. Wiza przez Rosję już jednak jest, proszę więc o tranzytową. Pociąg odjeżdża za 3 i pół doby, wyrabianie wizy trwa 5, ale po napisaniu podania o przyśpieszenie całej procedury dowiaduję się, że mam przyjść po odbiór w czwartek, na kilka godzin przed wyjazdem. Oddycham z ulgą i wracam do mojego pokoju.
I TERAZ KULMINACJA.
W czwartek o 17.00 jestem pod ambasadą. O 19.00, z godzinnym opóźnieniem otwierają się podwoje. Wchodzę jako jeden z pierwszych, pewnym krokiem idę do okienka…
- Wizy nie ma.
Nogi uginają się pode mną. Idę z paszportem do konsula. Ten, poznając mnie już z daleka, oznajmia, że nie dostał zielonego światła ze swojego ministerstwa i muszę poczekać. Najlepiej przyjść jutro.
– Jak to przyjść jutro?! Przecież ja mam pociąg za 4 godziny!
Odpowiedzią jest rozłożenie ramion. Nie ma potwierdzenia z centrali, nie można wydać wizy.
W mojej głowie tornado rozedrganych myśli. Dzwonić do polskiego konsula! Ale czy on pomoże? Urządzić strajk na wierzchołku drzewa przed ambasadą. Ale nie, milicja zdejmie jednym strzałem. Postanawiam zostać i przekonywać. Mój głos podnosi się niebezpiecznie, wyciągam na wierzch paszport i bilet. Pokazuję: wizę do Rosji, według umowy mam, kosztowała sto dolców. Bilet – sto pięćdziesiąt! Wizę miałem mieć na dzisiaj, w dodatku ubiegam się o zwykły tranzyt i to tylko przez dwie doby! Konsul słucha, rozkłada ręce. Mówię podniesionym głosem, wiem że niewiele ryzykuję, mimo to nikt nie wyrzuca mnie za drzwi.
Co robić? Sprawa wydaje się pogrzebana. Wiem jednak, że jeśli teraz się poddam, mogę stracić wszystko. Nie uda mi się na czas wjechać do Rosji, lub wyjechać z niej, zatrzymają mnie na granicy i będę musiał płacić kary na które nie mam już ani grosza. Gdzieś w całej mojej pasji i rozdygotaniu podpowiada mi, że nie wszystko jeszcze stracone. Konsul to konsul, uprawnienia ma szerokie i zawsze może zrobić wyjątek – robili to przecież konsulowie indyjski i pakistański podczas tej podróży. Tym bardziej, że chodzi tu o wizę tranzytową. Widząc, że moje argumenty nie działają posuwam się do ostatniego sposobu: symulacji. Tak jak to zrobiłem dwa tygodnie wcześniej w biurze meldunkowym, tak i teraz zaczynam zgrywać. Udaję łamiący się głos i trzymam się za krtań, co dla patrzących na mnie z boku może wyglądać jak początek ataku serca lub epilepsji. Kazachowie patrzą na mnie nie wiedząc za bardzo co robić, po czym konsul bierze mój paszport i znika gdzieś na zapleczu. Padam na krzesło i zamykam oczy. Strażnik proponuje mi wody. Staram się nie ruszać, ale w głowie układam już plan działania na wypadek przegranej. Na wizie tranzytowej spokojnie przejadę przez Kazachstan. Czy uda się jednak przebić również przez Rosję zanim termin wyznaczony przez Rosjan minie? Może. Nie ma wyboru. Gonitwa myśli pod czaszką, staram się zachować spokój, szukam jeszcze argumentów, ale już myślę o tym ile procent od kwoty biletu stracę przy jego zwrocie…
W tym momencie pojawia się konsul. Bez słowa, nawet bez jednego mrugnięcia, kładzie na stole przede mną paszport. Biorę go, otwieram. Wiza jest. Wklejona, ale wypisana ręcznie zamiast wydrukowana na komputerze jak poprzednio. Patrzę na niego, on na mnie, w końcu gestem pokazuje mi bym znikał. Mamroczę coś półgłosem i wychodzę. Dopiero na ulicy uśmiecham się szeroko, zaciskam pięści w poczuciu triumfu. Udało się, do ciężkiej cholery, udało się!!! Przy furtce macham strażnikowi. Widzę nieme pytanie w jego twarzy, mrugam porozumiewawczo i przeciągam kantem dłoni po gardle w geście podrzynania. On uśmiecha się też, a ja, wygrawszy ostatnią biurokratyczną bitwę tej podróży, idę na dworzec.
---
Tuk-tuk, tuk-tuk, tuk-tuk… Pociąg sunie powoli przez pustynię środkowego Kazachstanu. Zaledwie półtorej doby temu opuściłem Taszkent. Po raz ostatni żegnam Azję Centralną. Za oknami ciągnie się nieprzerwanie kazachska pustynia, dopiero drugiego dnia podróży przy torach pojawiły się zagajniki karłowatych drzew. Niektóre z nich są już żółte i czerwone, znak że zbliżamy się do Europy w której nadchodzi już jesień.
Granicę przekraczamy nocą. Przedstawienie trwa ponad dwie godziny, wypełnianie deklaracji celnych, wyciąganie i pokazywanie zawartości bagaży. Na cały wagon jest tylko troje cudzoziemców: Rosjanka, Ukrainiec i Polak czyli ja. Reszta to Uzbecy jadący do pracy lub rodzin w Kazachstanie i Rosji. Pogranicznicy zbierając paszporty, ich psy cicho szaleją szukając trotylu i narkotyków, trwa lekki chaos. Moi dwaj sąsiedzi lekko zdenerwowani, jakby coś wieźli, jeden z nich dyskretnie wciska w garść konduktorowi wagonu równowartość jakiś 10 dolarów. Nie pytam za co. Kazachowie widząc Polaka śmieją się, ściskają grabę, ledwo zaglądają do plecaka. Z Uzbekami jest mniej sympatycznie. Pytania: dokąd, po co, przeczesywanie wypchanych toreb, z których wylewa się morze jakiś ciuchów. Każdy chodzi pojedynczo do kanciapy prowadnika, gdzie przy małym komputerku pracuje strażnik. Ktoś wychodzi chmurny, mundurowy coś za nim krzyczy, przez chwilę mam wrażenie że faceta wysadzą z wagonu. Strażnik coś gada, ten patrzy błagalno-smutnym wzrokiem, po czym na moich oczach zwitek banknotów wędruje dyskretnie z ręki do ręki. Mundurowy cichnie i odchodzi. Gdy wywołują i mnie, widzę tylko jak mój paszport przejeżdża przez skaner, dostaję szybko pieczątkę i jestem wolny.
Po drugiej stronie granicy coś się zmienia. Uzbecy stają się mniej gadatliwi, na obcej ziemi tracą pewność siebie, niepewni co dalej. Jadą na spotkanie z nieznanym. Ktoś drzemie, ktoś ciągle biega po wrzątek z małym czajniczkiem. Mój sąsiad czyta rozmówki uzbecko-rosyjskie. To niestety typowe, że młode pokolenie w tym kraju nie uczy się w szkołach języka dawnego okupanta. Teraz jedzie do pracy nie znając języka w którym ma się obracać na co dzień. Po południu w przedziale obok słychać rumor. Jakiś chłopak siedział chyba w toalecie podczas postoju na stacji. Prowadnik ochrzania go, nagle dyskusja przechodzi w rękoczyny, rzuca się na pasażera z pięściami, celuje w twarz. Dwóch ludzi musi go odciągać, inni trzymają rzucającego się przeciwnika. Leca groźby, przekleństwa, na szczęście konflikt rozchodzi się po kościach.
Wieczorem prowadnicy, wspomagani przez dwóch młodych pomocników, upychają w całym wagonie butelki. Za schowkami z pościelą, pod łóżkami, lądują dziesiątki flaszek po coli, każda wypełniona ciemnymi granulkami. To środkowoazjatycki tyto do żucia, śmierdzący jak g…o i używany tu przez wielu mężczyzn. Konduktorzy mają ich dziesiątki, latają uginając się pod ciężarem toreb, łącznie będzie tego z 50 kilo. Byle zdążyć przed rosyjską granicą. Oczywiście kontrabanda. Po drugiej stronie granicy stopniowo upłynniają towar, po jednej torbie, wręczając go jakimś miejscowym handlarzom. Kolejna kontrola i ostatni dzień w drodze przez Rosję. Po drodze dłuższy postój w Saratowie nad Wołgą. A więc jestem już w Europie. Po dwóch niemal latach. Dalej jest już krajobraz jakby wyjęty z Polski: równina, małe wsie, gęste lasy i złote kolory żółknących klonów.
Nad ranem budzą nas prowadnicy. Ledwie zdążyłem się spakować, a już jesteśmy na stacji. Po 80 godzinach w drodze i ponad 3000 kilometrów dalej. Szkoda mi wszystkich miejsc które musiałem ominąć, żałuję Morza Aralskiego. Pustyni Kazachstanu już nie, po tym jak napatrzyłem się na nią przez okno wagonu. Trzeba będzie nadrobić :) Najdłuższy skok tej podróży kończy się, a ja ląduję na peronie dworca w Charkowie.