Spytajcie mnie o jedną rzecz, jaka fascynuje mnie w podróży przez Kirgistan, a odpowiem: spotkania z ludźmi na drodze. Jadąc autobusem czy wynajętym samochodem mijamy krajobrazy i miejsca szybko, często beznamiętnie. W tym kraju wystarczy jednak się nie śpieszyć. Wystarczy wyjść na drogę. Wystarczy machnąć ręką, by znaleźć się w samym środku jakiegoś niecodziennego zdarzenia, wśród ludzi, których innym sposobem nigdy byś nie spotkał. Noc w autobusie na południe miałem nieprzespaną, za sprawą rozśpiewanej do późna kirgiskiej młodzieżówki. Gdy poprosiłem o cisze zaczęli ryczeć jeszcze głośniej, postanowiłem jednak nie zwątpić w gościnność tego narodu. Przyszedł ranek i oto jestem w Narynie.
Naryn leży pośrodku niczego. Takie przynajmniej wrażenie odnoszę idąc jego główną i jedyną duża ulicą. Stolica obwodu, odpowiednik naszego miasta wojewódzkiego, wygląda jak prowincjonalne miasteczko otoczone suchymi jak pieprz górami. Stąd prowadzi tylko jedna droga: na północ w stronę Biszkeku, na południe do Chin. W obie strony asfalt znika po kilku kilometrach by potem pojawiać się sporadycznie. Kilkoro dzieciaków na ulicach woła za mną „hello!”, a dorośli patrzą z niedowierzaniem. Wygląda na to, że jeszcze nie dotarłem do celu, a już jestem na końcu świata. Odchodzę kilka kilometrów i zaczynam łapać stopa na południe. Burza kotłuję się w okolicznych górach, ale nie dociera do mnie. Dość łatwo udaje mi się złapać dwa samochody, żaden z kierowców nie chce pieniędzy i pod wieczór jestem u celu, w dolinie At-Baszy, gdzie zaczyna się droga w głąb gór. Nie wiem ile kilometrów mam przed sobą – dwadzieścia, może sześćdziesiąt? Na ściągniętej z sieci sowieckiej mapie brak skali, więc nie potrafię na razie szacować odległości. Wiem tylko, że gdzieś daleko przede mną znajduje się wieś Ak-Muz, za nią zaś pasterskie osiedle Bosogo i tam muszę dotrzeć. Dalej jest już dzicz.
Idę błotnistą drogą przez przysiółki At-Baszy, rozglądając się za lepszą droga na wschód. Zaczyna padać. Mijam, kucających na poboczu, trzech panów o twarzach strawionych życiem. Półlitrówka krąży między nimi, piją wódkę z jednego plastikowego kubeczka, bez zakąski. Gdy pytam o drogę potwierdzają, że to tędy, po czym bez ceregieli zapraszają do wspólnej konsumpcji.
- Wodku pijesz?
I co ja mam niby odpowiedzieć na to pytanie? Że nie, bo jestem buddystą, chrześcijaninem, byłym alkoholikiem, mam nawaloną wątrobę, zaszyli mi esperal? Kłamać napotkanym ludziom nie lubię, co skutkuje tym, że po chwili kucam na poboczu z plastikowym kubeczkiem w dłoni. Deszcz się wzmaga, chowamy się pod dach sąsiedniego domu. Jeden z mężczyzn nazywa się Akutbek, jest kierowcą miejscowej straży pożarnej i zaprasza mnie do siebie. – Pójdziesz, przenocujesz u mnie, a jutro pokażę ci drogę – mówi i to niemal jedyne co słyszę przez kolejną godzinę. Mantra podpitego Kirgiza powtarza się co minutę. Któryś z kompanów przynosi kolejną półlitrówkę. Rozpoznaję tania i ohydną ciecz sprzedawaną w okolicznych sklepach. Bez zakąski idzie ciężko, ale jakoś daję temu radę. Wreszcie możemy iść.
Kwatera Akutbeka to nie melina, ale dom, po którym krzątają się żona i dzieci. Bez słowa komentarza przyjmują przybycie wstawionego węża z niespodziewanym gościem, też woniejącym wódką. Jest skromna kolacja, herbata w nieograniczonych ilościach i sen, tak upragniony po nocy w autobusie. Nazajutrz rano, nie wiedzieć czemu, mam wielką ochotę na ogórki, która żona gospodarza postawiła na stole. Potem wychodzimy na drogę. Za domem stoi już dwóch kolegów Akutbeka, którzy walili z nim wczoraj wódkę, tym razem z pustymi rękami. Na szczęście bo kolejnej butelki bym nie zniósł. Pokazują kierunek na Ak-Muz i dodają przy tym: czterdzieści kilometrów. No trudno, trzeba łapać stopa. Jeszcze przez dwie godziny idę wśród łąk, zanim trafiam na drogę. Kac mija w trakcie marszu.
Pierwszy samochód podwozi mnie spory kawałek, do wsi Ak-Mojun. Robię tam kilka zdjęć miejscowych dzieci, po czym ruszam dalej pieszo. Gdy wychodzę poza zabudowania słyszę za sobą samochód. Macham ręką. – Bosogo? Ile dajesz? – pada pytanie, a ja już wiem, że z jazdy nici, nie mam bowiem tyle, by zapłacić za długą podróż. To znaczy mam, ale wolę zachować na czarniejszą godzinę, bo stawka jaką proponuje kierowca jest z księżyca. „Spasiba” – mówię więc i idę dalej. Po chwili słyszę kolejny samochód. Gotów jestem się poddać, ale coś każe mi spróbować. Odwracam się, unoszę dłoń. Samochód mija mnie na pełnym gazie. „No trudno” – myślę i w tej sekundzie wóz zatrzymuje się i cofa.
- Turysta?
- Turysta!
- No, tak właśnie pomyśleliśmy, że nietutejszy, więc może warto pomóc. Wsiadaj!
Samochodem jedzie małżeństwo Kirgizów. Właśnie obchodzą swoje dwudzieste gody, przyjechali więc z Biszkeku by świętować wspólnie ze swoimi rodzicami. Drugim samochodem jedzie szwagier z żoną, do tego babcia i dzieci, prawdziwy zlot rodzinny. Nagle kierowca, Nazar, staje na drodze i biegnie do wozu szwagra. – Turystę zabraliśmy! Z Polski! Wszyscy witają, ściskają dłoń, aż nagle pada hasło: trzeba to oblać! Jeszcze nie wyparowałem po wczorajszym, a już nie wiadomo skąd pojawia się pół litra i trzy kieliszki. Piją na początek tylko panowie, to jest Nazar, szwagier i ja. Panie rozmawiają gdzieś w oddali. I znowu szybka runda bez zakąski i kolejna. Alkoholu szybko braknie, wsiadamy więc do wozów i w kolejnej wiosce kupujemy spory jego zapas.
Kolejna butelka rozchodzi się na postoju przed sklepem, na szczęście panie już piją, więc rzadziej muszę zaglądać do kieliszka. I wtedy pada pytanie: – Pojedziesz z nami? Trochę głupio wchodzić z butami w czyjeś święto, ta podróż nauczyła mnie już jednak nie przegapiać takich okazji. Wsiadamy ostatni raz do samochodów i odbijamy z głównej drogi. Wąska szutrówka prowadzi w góry, wijąc się między grzbietami tak zielonymi, że wyglądają jak z bajki. Samochód skręca na łąkę i zajeżdżamy przed jurtę. Wysiadam. Wokół nas cisza i pustka, tylko stada zwierząt biegają w oddali. W jurcie wita nas rodzina Nazara i jego żony. Grupa starszych Kirgizów siedzi wokół rozłożonej na ziemi ceraty, na niej czeka już herbata, chleb, ciastka i konfitury, które znaleźć można chyba w każdym kirgiskim domu. Siadamy w kręgu, ktoś wskazuje mi miejsce i od razu zauważam: siedzę naprzeciwko drzwi do jurty, najcieplejszym, a więc najbardziej honorowym miejscu. Obok mnie tylko starszyzna. Jemy, rozmawiamy, pijemy herbatę, aż jedna z kobiet pracujących w jurcie podchodzi do drewnianej beczki stojącej w rogu. Przez chwilę miesza zawartość i już po chwili dostajemy do rąk świeży kumys. Mam trochę wątpliwości jak mój żołądek zniesie zsiadłe mleko klaczy, napój jest jednak pyszny. Po chwili w ruch idzie kolejna wódka, rodzice przemawiają długo, na co młodzi dziękują wylewnie. Nie rozumiem nic, ale sensu ich słów łatwo się domyśleć, słysząc wzruszenie w głosach. Pierwszy poczęstunek się kończy i wszyscy nagle wychodzą. Przez chwile nie wiem co robić: wracamy do wsi czy jedziemy gdzieś dalej? W tym momencie dostrzegam nagle, że Nazar podwija rękawy koszuli i zaczyna ostrzyć nóż, i już wiem.
Opis tego, co działo się przez kolejną godzinę, spędziłby sen z powiek co wrażliwszych osób. Widok przypominał ten sprzed półtora roku, podczas tureckiego Kurban Bairam. Święto moich gospodarzy i przyjazd gości oznaczały konieczność ofiarowania zwierzęcia. Jakoż chwilę później leżał na trawie przed jurtą związany baran. Wszyscy wstali, by gestem z uniesionymi dłońmi prosić o błogosławieństwo, całość odbywała się z szacunkiem i powagą. Na ziemi położono blaszaną miskę i po chwili nóż wykonał swoją pracę. Bez znieczulenia dla zwierzęcia, bez chowania procesu zabijania przed oczami gości lub dzieci. Baran wykrwawiał się z otwartej szyi, a gdy krew spłynęła całkowicie, zaczęła się żmudna praca. Żadna część zwierzęcia nie została zmarnowana, widziałem na własne oczy. Mięso wędruje się do osobnej miski, żołądek i jelita opróżnia z treści i starannie odkłada na bok, głowę i kopyta jeden ze starych mężczyzn opala lampą naftową. Skórę starannie oddziela się od ciała i już po chwili na trawie zostaje tylko miska krzepnącej krwi, której muzułmańskim prawem spożyć nie można. Patrząc na to w pierwszej chwili zacisnąłem zęby, ale już po chwili patrzyłem na pracę Nazara zupełnie obojętnie.
Kiedy kolejny posiłek przygotowywał się na ogniu pobiegłem na łąkę, by podejrzeć proces dojenia klaczy. Hm… nietypowe zjawisko. Jeden z mężczyzn odwiązał od słupka młode źrebię i pozwolił mu zbliżyć się do matki. Młode possało przez chwilę mleko, po czym zostało odciągnięte na bok, a jego miejsce zajęła dziewczyna z wiadrem, sprawnie opróżniająca końskie wymiona. Uspokojona bliskością dziecka klacz nie protestowała. Ten sam proces powtórzył się kilka razy, aż wiadro pełne było mleka. Niestety, młoda Kirgizka stanowczo zażądała bym nie robił jej zdjęć, nie uwieczniłem więc najciekawszych momentów.
Z żalem przyznaję, że baranek nie był bardzo wydajnym źródłem pokarmu. Nawet ugotowany z kością i serwowany z flaczkami był dość symbolicznym poczęstunkiem dla kilkunastu osób. Pomyślałem, że mięsa którym obdzielono gości wyszło mało i zrobiło mi się go żal. Tradycja koczowników jest jednak tradycją, trzeba więc było obgryźć starannie każda kosteczkę i wmusić w siebie kawałek żołądka. Jelitka dyskretnie odłożyłem na bok. Potem siedzieliśmy jeszcze długo pod gościnnym dachem jurty, był kumys, chleb, słodycze no i oczywiście wódka. Gdzieś między tym wszystkim żona Nazara spytała mnie o to, jak długo jestem w podróży. Zaśmiałem się i odpowiedziałem, że jeśli zdradzę, to nie uwierzą. I chyba nie uwierzyli, bo w świecie, gdzie przed dwudziestym piątym rokiem życia prawie każdy ma już towarzysza lub towarzyszkę życia, a czasem i dzieci, taki wybryk jak ta podróż jest czymś niewyobrażalnym.
Na noc wróciliśmy do Ak-Mojun, do domu moich gospodarzy. Nazar prowadził wąską drogą, w deszczu, wcale nie trzeźwy. Na miejscu okazało się jednak, że skądś pojawili się nowi znajomi, trzeba więc było zasiąść do stołu, zacząć kolejną rozmowę, otworzyć kolejną wódkę. Czułem się coraz gorzej, chleb jako jedyna zakąska sprawdzał się fatalnie, aż nareszcie padło hasło: „do łóżek”. Wyciągnąłem się na tapczanie w sąsiednim pokoju i czułem, że mój organizm wariuje. Poprzedniego dnia gospodarz obiecał zawieść mnie do pobliskiej wsi, ale gdy wstałem, ujrzałem go owiniętego w koc jak chodził po domu. „Choruję” – oznajmił. Zjadłem więc co zostało z poprzedniego dnia, znowu mając nieprzepartą ochotę na ogórki i pożegnawszy się ruszyłem w drogę. Co było szczególnego w tym dniu? Doświadczenie kirgiskiej gościnności? Niezwykła uroczystość w jakiej mogłem wziąć udział? Posiłek w najprawdziwszej jurcie wśród gór? Wszystko to i jeszcze jedno: wystarczył jedne gest, jedno uniesienie ręki. I nic więcej nie było trzeba, aby cała ta historia stała się faktem.