Tym razem pojechałem w góry marszrutką, czyli zwykłym minibusem i tak w ciągu jednego popołudnia pokonałem trasę która niedawno zajęła mi pięć dni. Chciałem jednak dostać się w góry możliwie szybko. Na plecach miałem nowy plecak, kupiony na bazarze w Biszkeku. Kupiony za około 20 złotych zaczął rozpadać się już w dniu zakupu, do kompletu sprawiłem sobie więc zestaw igieł i szewską dratwę, aby każdego dnia wzmacniać go i naprawiać zauważone pęknięcia. Do tego zapas jedzenia na pięć dni oraz śmiały plan, by udać się w pasmo Terskey Alatau, na południe od Karakol i przejść szlak łączący trzy duże doliny tych gór. Brakowało mi dalej namiotu i dobrej kurtki, liczyłem jednak na schronienia znajdowane po drodze. Szlak zaczyna się w dolinie Araszan, a kończy w Jeti-Oguz. Trasa znana i dość często chodzona (choć w tych górach słowo „często” ma nieco inne znaczenie), prowadzi przez dwie wysokie przełęcze powyżej 3800 metrów.
Początek to wyjście ze wsi Ak-Suu. W doliny zjeżdżają ciężarówki przerobione na samochody pasażerskie, z dwiema ławkami zamontowanymi na pace i służące tu chyba za transport publiczny dla pracujących w głębi gór. Wyżej pojawiają się namioty robotników leśnych, a jeszcze wyżej – pasterzy. Wokół namiotów stada owiec. Mój plan na pierwszy dzień to dojście do bazy turystycznej Altyn Araszan, lokalnego uzdrowiska pełnego źródeł termalnych, ale zanim tam dochodzę pogoda zaczyna się psuć. Jak na złość wygląda na to, że nad jeziorem Issyk-Kol stale świeci słońce, góry zaś nieprzerwanie pokrywają gęste chmury. Zanim deszcz zaczyna padać na dobre docieram jednak do małej polany i stojącego na niej namiotu. Jakiś mężczyzna macha na mnie stamtąd, zaprasza do siebie.
Pasterski namiot to prosta brezentowa pałatka, w środku piec, pod ścianami rozrzucone garnki i sprzęty gospodarskie, w głębi posłanie. Przed wejściem stoi samowar, lampa naftowa, walają się jakieś sznurki, folie. Mieszkający tu pasterz wyjaśnia, że co roku wychodzi późną wiosną w góry na cztery miesiące, w trakcie których opiekuje się owcami pasącymi się w dolinie. Namiot i jedzenie dostarcza kołchoz, władający całą trzodą. We wrześniu w Tien Szanie spada już śnieg i zwierzęta spędzane są w doliny do koszar, gdzie czekają na następny sezon. Kirgiscy pasterze prowadzą więc cały czas na wpół koczowniczy tryb życia, przez 1/3 roku żyjąc w namiotach lub jurtach. W środku schroniło się akurat dwóch mężczyzn. Sadzają mnie na kocach, cerata rozłożona na posłaniu robi za stół, pijemy herbatę przekąszając chlebem. Chleb domowy, robiony z mąki stojącej w workach w głębi namiotu.
- Masz strzelbę? - pyta się jeden.
- Nie.
- Tutaj wilków mnoga. Lepiej uważaj – po czym z wielkiego kotła wyciąga kawał mięsa. Nie wilka jednak, ale kozicy górskiej, którą poprzedniego dnia ustrzelił któryś z pasterzy. Jemy, pijemy, wreszcie deszcz przechodzi. Jeden z mężczyzn wsiada na konia, zabierając ze sobą kawał mięsa do wyżej położonego namiotu. Tego wieczoru deszcz spada raz jeszcze, udaje mi się jednak schronić w zabudowaniach Altyn Araszan. Od tej pory pogoda ustala się: poranki są pogodne, jednak pierwsze chmury pojawiają się już przed południem, a krótko po 12 zaciąga się całkowicie i szybko zaczyna padać – i nie przestaje aż do wieczora. Druga połowa dnia jest więc często mokra i wietrzna, co na wysokości 3 kilometrów nie należy do przyjemności.
Drugi dzień to próba sił. Z Altyn Araszan idę jeszcze ponad do miejsca, w którym szlak odbija w bok, w stronę przełęczy. Jest tylko jeden problem: ścieżka prowadzi wzdłuż wschodniego brzegu, ja zaś jestem po zachodniej stronie rzeki. Brodu w okolicy nie ma i już ściągam buty by sforsować wodę, gdy pojawia się Kirgiz na koniu. Bez ceregieli zabiera mnie, bosego i z plecakiem, na konia i już po chwili wchodzimy w wodę o głębokości chyba metra. Koń walczy z podwójnym ciężarem i silnym nurtem, ja trzymam się kurczowo łęku siodła. Jedyna myśl: „nie spaść z plecakiem do wody!”. Diabli wzięliby nie tylko suche rzeczy, moim głównym zmartwieniem jest aparat. Prawie zlatuję do rzeki gdy wychodzimy na stromy brzeg, ratuje mnie tylko kurczowy chwyt z całej siły i... już jesteśmy na łące po drugiej stronie. Jeździec pokazuje drogę dodając, że znajdę po drodze namiot. Dwie godziny pod górę i na granicy lasu ukazuje się brezentowy namiot. Dwaj pasterze, w tym jeden poznany poprzedniego wieczoru, zapraszają do siebie. Herbata, chleb, mięso kozicy... trochę źle się czuję nie mogąc niczym się odwdzięczyć, okazuje się jednak, że moje rodzynki znajdują w pasterskich namiotach swoich amatorów, oddaję więc większość swoich zapasów. Przeczekuję deszcz i idę do góry mając nadzieję, że uda mi się przejść tego wieczoru przez przełęcz Ala-Kol.
Nie doceniam jednak pogody. Już po godzinie deszcz wraca, by kilkaset metrów wyżej zamienić się w mokry śnieg. Moja bluza z początku radzi sobie z nim dobrze, jednak gdy śnieg staje się tak gęsty, że tracę widoczność, muszę zatrzymać się pod dużym głazem. Wielki kamień daje niewielką osłonę od żywiołów. Jem, piję i czekam, mając nadzieję, że otworzy się jakaś dziura w chmurach, abym mógł zorientować się gdzie jestem – przynajmniej. Nic z tego. Jest coraz zimniej, ja jestem coraz bardziej zmarznięty, wreszcie ciężka decyzja: odwrót do pasterzy. Przełęczy nie widać w gęstych chmurach, nie wiem nawet jak długo szedłbym na nią w tych warunkach. Gdy schodzę, śnieg znowu przechodzi w deszcz i docieram do namiotu kompletnie przemoczony. Młodszy z pasterzy, poznany wczoraj, patrzy na mnie tylko, mówiąc: „Oj turist, turist...” i zaprasza do namiotu. Przez ponad godzinę suszę się przy piecu.
Starszy proponuje mi nocleg w środku, jednak drugi zaczyna coś perorować po kirgisku. Chyba nie jest zbyt chętny do oddawania mi kawałka posłania, zresztą nie mam mu tego za złe: ich namiot, ich królestwo. Ostatecznie dają mi dwa duże, gumowe płaszcze, które tej nocy narzucam na siebie śpiąc na łące. Rano leżę czekając na słońce by zagrzać się po zimnym noclegu. Potem śniadanie i w drogę.
Miałem poprzedniego dnia szczęście, że nie próbowałem, na przekór śnieżycy, przeć do góry. Od przełęczy dzieliła mnie jeszcze ponad godzina, a ostatnich 300 metrów maszeruję w śniegu. Końcowe metry przed kulminacją to wspinaczka po kruchej skale i taplanie się w topniejącym śniegu po kolana lub po pas. Ten ostatni odcinek pokonuję w tempie chyba metra na minutę, tak ciężkie jest przebijanie się przez ciężką breję lub walka z osypującymi się kamieniami, które nie dają żadnego oparcia stopom i rękom. Nie wiadomo jak iść: czy w osypującym się cukrze, czy po skałach tak kruchych, że każdy krok w górę to taniec na linie. Na koniec krótki trawers w bok, aby ominąć nawis śnieżny i jestem u celu. Na przełęczy niewielki kopczyk, kilka buddyjskich flag modlitewnych (dzieło turystów, bo nie miejscowych chyba?), a dalej strome zejście nad jezioro Ala-Kol. Ścieżka w dół to istna zjeżdżalnia w kruchym piargu, przechodzę ją błyskawicznie myśląc jednak, że podejście tędy byłoby długą walką. Każdy krok wywołuje małą lawinę kamieni, droga do góry musi być tędy straszna i szczerze podziwiam widzianych poprzedniego dnia turystów schodzących w dolinę Araszan – musieli przejść przez mękę.
Na końcu jeziora spotykam dwóch Czechów. Chłopcy wyszli z turbazy w dolinie Karakol, ale na przełęcz nie idą. Czuję się przy nich jak wieśniak – biegają w kompletach gore-texów, windstopperów i z telefonem satelitarnym, ja zaś świecę rozwalającym się plecakiem za 5 dolarów, wyciągniętą bluzą i czapką, która kolorem i kształtem przypomina zardzewiały rondel. Ścieżka w dół jest wąska i kamienista, dwie godziny niżej niespodziewanie trafiam jednak na drewnianą chatkę. Tego dnia prawie nie pada, postanawiam jednak zostać i zejść w dolinę Karakol nazajutrz rano. Pół godziny później mijają mnie schodzący Czesi. Jestem już pewien, że tę noc spędzę samotnie, gdy po godzinie zjawia się przed chatą trzech kolejnych turystów, a ja za zdziwieniem słyszę polski język za drzwiami.
Gdybyśmy mieli coś mocniejszego, można by uczciwie oblać spotkanie rodaków w Tien-Szanie. A tak musimy zadowolić się herbatą z paleniska i znalezionym w chatce makaronem. Łukasz, Radek i Michał podbijali tego dnia z doliny nad jezioro. Przekonywam ich, że droga na przełęcz nie jest taka straszna, nie zdecydowali się jednak. I pewnie mieli rację. Nawet po zejściu stamtąd czułem się lekko zniszczony, podejście z plecakami na nią byłoby masakrą. Spędzamy czas w chatce rozmawiając. Chłopaki, mam nadzieję, że nie byłem przesadnie gadatliwy tego wieczoru? Jeśli tak to dlatego, że z rodakiem rozmawiałem ostatnio dwa miesiące temu :)
Poranek to wczesna pobudka. Chłopcy zrywają mnie o szóstej, jemy wspólne śniadanie. Oni zostawiają swój namiot i decydują się iść do jeziora, mnie czeka zejście w dolinę. Według ich opisu trasa powinna być prosta. Gdzieś jednak umyka mi właściwa odnoga ścieżki i ląduję na brzegu szerokiej, rwącej rzeki. Mostu lub brodu ani śladu, w okolicy pusto, nikt nie przewiezie tym razem na drugi brzeg. Zrzucam buty, biorę do ręki solidny kij i podejmuję pierwszą próbę. Prąd wody prawie zwala z nóg, gdy sięga kolan czuję, że muszę się wycofać, albo porwie mnie razem z całym sprzętem. Wracam do ścieżki i próbuję odnaleźć właściwą odnogę prowadzącą do mostu (musi chyba tu jakiś być?). Nic z tego, ślad ginie wśród skał i drzew. Decyduję się spróbować szczęścia nieco niżej, gdzie rzeka rozdziela się na kilka odnóg i szanse na sforsowanie każdej z nich osobno są większe. Buty z nóg, kij do ręki i znowu desperacka walka z wodą, która kilka razy prawie wywraca mnie na dno. Idę boso, kamienie wbijają się w obtarte i odparzone stopy, sprawiając straszny ból. Pierwsza odnoga, druga, trzecia... Mija ponad pół godziny zanim wyczerpany padam po drugiej stronie rzeki, tuż przy drodze. Jem, odpoczywam i w górę. Gdy spada deszcz wchodzę pod dużą jodłę i bezwiednie zasypiam na pół godziny. Tego dnia zmęczenie już nie dopuszcza i do wieczora wlokę się jak żółw. Udaje mi się jednak wyjść na około 3300 metrów. Tym razem w bocznej dolince nie ma przyjaznych pasterzy z namiotem, ale trafia mi się niezłe miejsce na nocleg pod kamieniem.
Rankiem popełniam duży błąd, wygrzebując się długo ze swojego posłania i wychodząc późno w stronę przełęczy Teleti. Dzisiejszy cel jest o prawie 100 metrów niższy niż wczorajszy, ale to bez znaczenia. Gdy spóźniony docieram poniżej grzbietu, nadchodzi śnieżyca. Nieprzyjemna sytuacja: jestem zbyt wysoko by się wycofać w jakieś spokojniejsze miejsce, a w okolicy brak przyzwoitego schronienia. Udaje mi się znaleźć małe zagłębienie pod głazem, gdzie owijam się śpiworem i przeczekuję. Jak na złość śnieg pada coraz gęstszy, co jakiś czas słychać grzmot. Zdecydowanie za późno zacząłem dzień i teraz moje lenistwo mści się na mnie.
Mija chyba godzina zanim widoczność poprawia się minimalnie, a burza zdaje się przechodzić, zwijam więc śpiwór, zakładam na siebie wszystkie rzeczy i ruszam na przełęcz. Dla osłony przed śniegiem owijam się dodatkowo chustą, wyglądam więc nie jak turysta, ale tybetański uchodźca pryskający z Chin przez Himalaje. Spodziewałem się, pamiętając przejście Ala-Kol, że po drugiej stronie będzie czekać na mnie szybkie zejście w ostatnia dolinę, zawodzę się jednak. Teren za przełęczą Teleti jest niemal płaski, pokryty głazami i zasypany śniegiem po kolana. Widoczność praktycznie żadna, nie mogę zorientować się którędy prowadzi ścieżka, przez ponad godzinę kluczę jak labiryncie, nie mogąc się zdecydować którędy iść. Znów przychodzi kolejna fala śnieżycy i grzmoty, ukrywam się w zagłębieniu pod kolejnym głazem i czekam. Warunki trochę nieprzyjemne. Jeszcze raz chowam się przed śniegiem, zanim decyduję się ruszyć. Instynkt podpowiada, że trzeba iść tam, gdzie teren obniża się najbardziej. „Po tamtej stronie grzbietu śnieg zaczął się dwieście metrów poniżej przełęczy. Tutaj powinien skończyć się równie szybko” - przechodzi mi przez głowę i okazuje się, że mam rację. Dostrzegam nagle pierwszy kopczyk, potem śnieg staje się jakby płytszy, aż wreszcie około trzeciej schodzę w dolinę. Tu mogę odetchnąć.
Pozostaje jeszcze długa droga na północ, której wiem, że w jeden dzień nie pokonam. Przez kilka kilometrów maszeruję podmokłymi łąkami, zanim napotykam dwóch Kirgizów. Młodszy, może piętnastoletni, macha bym wskoczył na jego konia, po czym wspólnymi siłami przewożą mnie przez rzekę do drogi. Tam pytają czy chciałbym napić się kumysu. „Litr sto somów!” - mówi młody, ale dziękuję i zaczynam schodzić. Przez cały czas słyszę chłopaków po drugiej stronie doliny, jak zganiają z pastwisk krowy. Dwie godziny później spotykamy się przed ich jurtą. Siąpi deszcz, jest chłodno, zaproszenie na kumys powtarza się, zachodzę więc do środka by przynajmniej wysuszyć przemoczone rzeczy. Siadam przy piecu, kirgiska gospodyni przynosi mi czarkę kwaśnego napoju, a ja paruję przy ogniu.
Sielanka nie trwa długo. Nie zdarzyłem jeszcze dobrze się zagrzać, gdy po trzeciej miseczce kobieta wygania mnie z jurty. Co robić, trzeba iść dalej. Młody chłopak wyraźnie czeka na pieniądze, wręczam mu kwotę kilkukrotnie większą niż cena zsiadłego mleka jakie wypiłem, ale trudno. Rodzina najwyraźniej chce zasiąść przy piecu, cudzoziemiec przy kolacji jest im zbędny, trzeba się ewakuować. Szkoda, bo wspomnienie ostatnich dwóch tygodni jakoś zupełnie nie pasuje do kogoś, kto prostym „no, uchaditie” daje do zrozumienia żebym się zmywał. Po raz kolejny nie mam żalu, to ich dom. Wychodzę na drogę.
Kilkanaście minut później docieram do miejsca, gdzie łączą się dwie doliny. U zbiegu dróg stoi kolejna jurta, omijam ją jednak szeroko. Kilka kroków dalej - drewniany domek. Przyklejony do skały wygląda na opuszczony, zachodzę więc by sprawdzić czy nie dałoby się przespać choćby na ganku. Pusto. Naciskam klamkę, drzwi otwierają się, w środku zaś dwie zaskoczone twarze.
- Ups! Izwinitie! - zamykam drzwi i uciekam, ale po kilku sekundach ktoś wychodzi z domku i macha bym wszedł. W środku siedzi dwóch mężczyzn, ojciec i syn. Starszy okazuje się być leśnikiem, chroniącym las w górnej części doliny Jeti-Oguz. Syn pomaga mu w pracy. Siadamy do przy herbacie, rozmawiamy długo przy świetle dwóch świeczek, gdyż prądu ani gazu w chacie brak. Później, gdy przychodzi pora snu, mogę położyć się na pryczy naprzeciwko ich sypialni, w pokoju „służbowym”, przeznaczonym dla przyjeżdżających tu robotników i myśliwych. Pierwszy raz od dziesięciu dni w prawdziwym łóżku! Nie jest lekko, gdyż rok wcześniej leśnik złamał nogę i do dziś nie może jej wyleczyć. Przy małej lampce przewija opatrunek na nodze. Rzut oka wystarczy by stwierdzić, że lekarze ze szpitala chyba nie spisali się podczas operacji i kość trochę źle się zrosła. Do tego pojawiły się jakieś zakrzepy, leśniczy prawie cała łydkę ma siną, a skórę na niej jakby oparzoną. Smaruje nogę maściami zrobionymi przez babkę, miejscową znachorkę z dolin i zawija na noc. Taka kirgiska medycyna. Dla przybysza z Europy to jakaś abstrakcja, tutaj norma. Zasypiam, długo zastanawiając się nad wydarzeniami tego wieczoru. Przychodzą mi do głowy pytania takie jak: czym jest gościnność? I od czego zależy? Czemu czasem jej brakuje, a czasem pojawia się w najmniej spodziewanych miejscach? Noc spędzona w chacie zdaje się być jakby nagrodą za nieszczęsne zaproszenie na kumys w jurcie kilka godzin wcześniej. Myślę nad tym długo i różne rzeczy przychodzą mi do głowy. Pewnie przyjdzie czas żeby się nimi podzielić, może już wkrótce.
Rano pijemy herbatę. Po pięciu dniach wędrówki zostało mi w plecaku trochę jedzenia, głównie kaszy, przychodzi mi więc do głowy, żeby odwdzięczyć się za gościnę i zostawiam gospodarzom cały zapas. Przyjmują chętnie. Potem rozstajemy się – ja idę w dół, do Karakol, oni do lasu.
Jeśli kiedykolwiek przydarzy się Wam zawitać w dolinę Jeti-Oguz i na rozstaju rzek spotkacie kirgiskiego leśnika Omurbeka pozdrówcie go koniecznie! I powiedzcie mu, że taki jeden Polak, który pojawił się u niego w chacie pewnego wieczoru, cały czas pamięta i ciepło o nim myśli!