Karakol to ostatnie większe miasto na wschodzie Kirgistanu. Dalej nie ma już nic, tylko góry, niewielkie miasteczka leżące w dolinach, a jeszcze dalej – kazachska granica. Opuściłem je jeszcze tego samego dnia, w którym przyjechałem. Klimat był tam jakiś ciężki, mnóstwo biedy pochowanej po kątach, zamknięte na głucho agencje górskie, bezdomni którzy co chwilę podchodzili do mnie w centrum miasta, zaskoczone spojrzenia ludzi na mnie. Wyjechałem na zachód, zaczynając pomału mój powrót do Biszkeku, południowym brzegiem Issyk-Kol. Ta strona jeziora była znacznie mniej zamieszkana, ale, jak stwierdziła Kirgizka która podwoziła mnie do Balykczy, znacznie ładniejsza niż północna.
Pierwszych 50 kilometrów zrobiłem nazajutrz z dwójka chłopaków wiozących ciężarówką zaopatrzenie do sklepów. Powolna jazda pokazała, że południowy brzeg to rzeczywiście znacznie mniej wsi, ludzi, samochodów i gorsza nawierzchnia szosy. Zobaczyłem też, że praktycznie w ogóle nie jeżdżą tędy marszrutki, jakby wybierały północną stronę jeziora. Było tu zupełnie inaczej niż na drugim brzegu, puściej, biedniej, a w górach kompletnie goło, ani jednego drzewa. Tylko suche, czerwone skały. Widokowo było tu rzeczywiście ciekawiej, ale gdy przyszło do łapania stopa można było się trochę załamać. Przyczepiłem do plecaka kartkę z napisem BISZKEK (z błędem jak później zobaczyłem!) i rozpocząłem marsz poboczem. Nie zatrzymywał się jednak nikt, poza kierowcami paru marszrutek, nie darmowych rzecz jasna.
Wsie przez które przejeżdżałem zamieszkiwali prawie wyłącznie Kirgizi. Zwróciłem na to uwagę dopiero później, gdy przez kilka godzin nikt nie zatrzymał się na mój widok. Wyglądało to tak, jakby wynalazek autostopu istniał tylko w tej okolicy, gdzie wpływ Rosjan były większy. A może to po prostu cięższe warunki życia? Północny brzeg to długie, pełne lasów doliny, a w nich jurty dla pasterzy i turystów. W jałowych górach na południu nie da się wypasać nic, zostają tylko pola uprawne ciągnące się wzdłuż jeziora. Idąc szosą mijam też niedokończone ślady tego, co miało być hotelami i sanatoriami dla gości ze stolicy, z Rosji, Kazachstanu. Wszystkie inwestycje diabli wzięli, bo nad brzegiem straszą teraz monstrualne szkielety niedoszłych budynków. Przed nimi – tabliczki „NA SPRZEDAŻ”, ale kupiec zjawi się tu pewnie nieprędko.
Ktoś mnie jednak podwozi. Trafia się elegancki samochód, w nim kobieta jadąca do Biszkeku. Jestem zmęczony, cieszę się już na myśl, że po długim marszu w upale uda mi się dotrzeć na noc do miasta. Mina mi jednak rzednie, gdy po kilkunastu kilometrach stajemy w jakiejś wsi. „Stąd jada marszrutki do Biszkeku, na pewno zaraz coś złapiesz”. Agrh. I taki właśnie tu klimat. Mogę przez kilka godzin iść i nie zatrzyma się się absolutnie nic, poza jednym czy dwoma kierowcami mikrobusów. Mogę też leżeć dwie godziny na poboczu drzemiąc, efekt jest ten sam. W dodatku z okolicznych sklepów zniknęły gdzieś lody „Bomba”. Te małe rożki w wafelku po 6-7 somów (50 groszy) to mój zastrzyk energii w tym kraju. Ich obecność w sklepach wyznacza dla mnie od tej pory zasięg prawdziwej cywilizacji w Kirgistanie. Gdy w sklepowej lodówce mogę odnaleźć pogniecione rożki rzucone bezładnie w kąt wiem, że przeżyję. Gdy ich nie znajduję oznacza to, że jestem naprawdę daleko od wszystkiego.
Ciekawi ludzie i sytuacje pojawiają się niespodziewanie. Gdy wieczorem docieram do Tort Kul, stojący na poboczu Kirgiz niespodziewanie wita mnie i zaprasza doi domu. Nazywa się Akul, jest stolarzem. Siadamy na podwórzu, on zaś krzyczy do któregoś z gromadki swoich dzieci by zrobiło herbatę i zaczyna snuć opowieść. Co kilka sekund trąca mnie w ramię, co raczej rozprasza mnie niż pozwala skupić na słuchaniu. Z chytrym uśmiechem opowiada o swojej rodzinie i piątce dzieci (ile ich naprawdę było sam już nie wiem), by płynnie przejść do opowieści o ziemi jaką ma na sprzedaż nad brzegiem jeziora. Gdybym miał kilkanaście tysięcy dolarów mógłbym zrobić interes życia, kupić od niego pole i postawić wspaniale prosperujący hotel. Wspominając ruiny jakie oglądałem w południe domyślam się jak świetny byłby to biznes. Potakuję jednak, kwadranse mijają, obiecana herbata nie pojawia się, a ja zaczynam się ba, że utknę na noc we wsi, gdzie miejsca na nocleg na pewno nie znajdę. Akul, cały czas poszturchując, ciągnie mnie do warsztatu, gdzie wyciąga skądś stare radzieckie czasopisma modelarskie. Pokazuje schematy szybowców, chwaląc się, że każdy z nich byłby w stanie zrobić sam. Patrząc na bałagan w stolarni jestem sceptyczny, ale słucham i zdziwiony przerzucam stare gazety. Szybowiec, rakieta, drugi szybowiec… Czy u nas też wychodziły podobne perełki? Akul obiecuje, że jeśli uda mi się przyjechać tu za dwa miesiące możemy razem zbudować taki wehikuł i wypróbować go na okolicznych łąkach. Wyobraźni i daru wymowy mu nie brak, choć zaczynam czuć się zmęczony słuchaniem tych samych zdań. Wreszcie możemy wejść do skromnego domu i we względnym milczeniu napić się herbaty. Do tego jest jeszcze pyszna konfitura z truskawek. Dzieci gospodarza biegają po obejściu patrząc na mnie z daleka, jak na gościa z kosmosu.
Gdy jestem już gotów do wyjścia Akul pyta się nagle ile mam przy sobie pieniędzy. Głupio mi strasznie, bo w kieszeniach mam głównie powietrze, nie rozumiem też dlaczego prosi o pieniądze? Czyżbym źle ocenił intencje zapraszającego? Akul czyni jakieś uniki, daje niepewne znaki, wreszcie pyta, czy mam przy sobie 50 somów. Wyciągam 6, cały mój majątek. On śmieje się niepewnie, coś kręci, aż wreszcie wyciąga z kieszeni 20 somów i prosi, bym wręczył je żonie, która pracuje w szopie, sam zaś znika. Niepewnie idę do niej, pytając dyskretnie czy nie potrzebuje czegoś w zamian za jedzenie. Ona kręci głową. „Nie trzeba, nie trzeba”. Wracam pod dom i oddaję pieniądze Akutowi – i zaczyna rozumieć. To co zbiło mnie z tropu to jakiś stary zwyczaj, obecny jeszcze tu i ówdzie. Gość, przyjeżdżający do biednego obejścia pasterzy przyjmowany był z honorami, do dobrego tonu należało jednak delikatnie odwdzięczyć się gospodarzom, dla których dodatkowa gębą do wykarmienia oznaczać mogła kłopot w zapewnieniu pożywienia całej rodzinie. Na północnym brzegu, w regionie jakby zrusyfikowanym, coś takiego nie miałoby miejsca, tutaj znalazłem się nagle w prawdziwym Kirgistanie, wśród innych tradycji. Gdy zaskoczenie minęło zrozumiałem, że była to ważna lekcja całkiem innej, ale jednak gościnności. Nie do końca dla mnie zrozumiała, ale czułem, że w jakiś sposób ważna.
Kolejna noc spędzona na polu. Ranek zaś odwrócił zupełnie mój wczorajszy pech. Po kwadransie zatrzymuje się na poboczu Land Rover jadący do stolicy. Kirgiz, jadący ze swoim synkiem, zna nieźle Polskę, sprowadzał przez nią niemieckie samochody do Kirgistanu. On także opowiada o drodze którą budują Chińczycy. Gdy zatrzymuje nas milicja okazuje się, że facet z radarem jest jego kolegą, o mandacie nie ma więc mowy. Po drodze zatrzymujemy się na obiad, a wczesnym popołudniem jestem już w stolicy. Kierowca zostawia swój adres i telefon, gdybym potrzebował jakiejkolwiek pomocy.
Od wyjazdu z miasta mija dokładnie tydzień i znajoma redakcja nagle wywiązuje się ze zobowiązania. Mogę podróżować dalej, pojechać w wymarzone góry, kupić jedzenie i nowy plecak czy pójść wreszcie do fryzjera. Pozostaje jednak pewność, że nawet gdy zostanę bez niczego, droga i ludzie na niej będą zawsze sprzyjać. Wyjechałem ze stolicy nie mając nic, wróciłem niewiele bogatszy, ale ile wrażeń i znajomości zyskałem? Albo raczej: ile ominąłbym podróżując z pełnymi kieszeniami?