Chiang Mai opuszczamy w dniu otrzymania chińskich wiz. Aż dziwne, że brak z tym jakichkolwiek problemów. Cztery dni robocze, brak niezrozumiałej dla nas opłaty bankowej i żadnych pytań. Zdecydowaliśmy się wyrabiać je właśnie tu, a nie w Bangkoku, bo taniej i łatwiej – w Chiang Mai wszystko jest niemal pod ręką, czego nie można powiedzieć o stolicy, z której wydostanie się zajmowało nam całe godziny. Miało to tez jeden minus: wizę laotańską musimy zdobyć na granicy, co podwyższa nieznacznie jej cenę. Czekając na nią w Bangkoku wydalibyśmy jednak więcej na noclegi. Uznajemy więc, że cenę zapłacimy tą samą, unikając przy tym kłopotów, jeżdżenia tam i z powrotem itd.
Ostatnia noc w Tajlandii to Chiang Rai, w regionie „Złotego Trójkąta” Birma – Laos – Tajlandia. Miasto wydaje się pełne jest czterogwiazdkowych hoteli, sklepów i dekoracji rozświetlających ulice. W jedynym budżetowym hotelu nie ma podobno miejsc. Nie ma? A może nie ma dla dwójki z plecakami? Machamy ręką i po kluczeniu wśród zaułków znajdujemy zarośnięty, niepilnowany przez nikogo plac. Forsujemy niskie ogrodzenie i voila! darmowe miejsce noclegowe już na nas czeka.
Późnym rankiem jesteśmy na granicy. Niewielka łódka przewozi nas przez Mekong, w tym samym miejscu, które pokonywaliśmy cztery miesiące temu. Tu zaczynają się schody. Prosimy w okienku o wizę tranzytową. Chcemy przebywać w tym kraju tylko trzy – cztery dni, nie uśmiecha się więc nam płacenie za miesięczny pobyt. Strażnik na to „OK, OK” po czym dostajemy do wypełnienia blankiety imigracyjne. Gdy wracamy z papierami, czeka na nas już kto inny. Próbujemy tłumaczyć nasza sprawę – mamy chińskie wizy, jedziemy tranzytem, pojutrze nas w tym kraju już nie będzie – ściana. Wiz tranzytowych nie ma. Szukamy wzrokiem człowieka, z którym rozmawialiśmy wcześniej, ten jednak siedzi w głębi przerzucając jakieś papiery. Po krótkiej dyskusji dowiadujemy się, że wiz tranzytowych do Laosu nie ma. Powrót do tego kraju, w przeliczeniu na jeden dzień, był chyba najdroższym w tej podróży… Inni mają jeszcze mniej szczęścia. Choć nasze kraje znajdują się blisko siebie, przybyła w tym samym czasie dziewczyna ze Słowenii musi zapłacić o 5 dolarów więcej, chociaż jak wół jest napisane, że płaci 30 dolarów. Patrzymy na nią, patrzymy na celnika, pokazujemy jej palcem, że coś tu nie gra. Ona pokornie wzrusza ramionami. Dobra, nie nasza sprawa. Gdy przychodzi nasza kolej, pewnie wręczamy celnikowi pieniądze. I już widzimy, jak zaczyna się wić i pocić. Na tablicy z opłatami napisane, że Polacy płacą 30 dolarów i ani centa więcej! Ten jednak nie ustępuje, wyjmuje kilka pomiętolonych kartek z opłatami, które przyszyły faxem chyba wiele lat temu. Jeździ linijką po niewyraźnych literach w tę i we w tę. Nudzi nam się, to i z większą radością pozbawiamy go twarzy, pokazując, że “Poland” na liście, to Polska właśnie i niech spada, a jak Portugalczycy mają płacić więcej, to niech płacą. Według laotańskich tabelek koleżanka ze Słowenii jest obywatelką Europy Zachodniej. My nie i jest nam z tym dobrze. Oznajmiamy więc dziś oficjalnie: laotańskich celników nie lubimy.
Po drodze gwałtowna zmiana otoczenia, miejsce murowanych domów zajmują biedne chatki z bambusa. Wieczorem lądujemy w Luang Namtha, gdzie czeka nas przerwa przed podróżą do Chin.
Po wyjściu z mikrobusu zaczynamy poszukiwanie hotelu, gdyż noc, po raz pierwszy od kilku miesięcy, jest zimna. W pierwszym miejsc brak. W drugim nikogo nie ma. Recepcja świecie pustkami, na wołania nie ma odpowiedzi. Zaglądam do kolejnego – to samo. Mija mnie chyłkiem jeden z gości, ale właścicieli ani śladu. Straszą puste recepcje. Daję słowo, gdyby przyszedł tu ktoś ze złymi intencjami, mógłby bezkarnie wybebeszyć wszystkie szuflady w biurze. Kiedy w trzecim hotelu nie zjawia się nikt zaczynam mieć podejrzenie, że spiskują przeciwko nam. Na szczęście po odwiedzeniu trzech miejsc „bezpańskich” i trzech „wszystko zajęte” ratuje nam tyłki sympatyczne miejsce przy głównej ulicy.
Właściwie nie spotyka nas nic szczególnego: ot, kolejne małe miasto na naszej drodze. Ale wystarczy dzień spędzony w tym miejscu by zadać sobie pytanie: co jest z tym Laosem?
Na nocnym targu kilkanaście kobiet sprzedaje turystom szaszłyki, „papaya salad” i piwo. Między stolikami wędrują kobiety w etnicznych strojach. Sprzedają biżuterię, mrucząc pod nosem „kacza, kacza”, co oznacza gandzię. Nie ma tu śmiechu czy głośnych rozmów, sprzedawczynie wydają się nie zwracać na nas zbytniej uwagi. Wracamy do hotelu. Stojący za stołem właściciel przerzuca książkę meldunkową, czasami pytając się o coś żony, która przychodzi co chwilę z sąsiedniego sklepu. Wygląda na to, że to ona, wraz z dwiema córkami, trzyma w garści ten interes. To zresztą częste w Azji Południowo-Wschodniej. Tutaj to kobiety zarabiają na dom, mężczyźni są od wystawania godzinami na ulicach, jeżdżenia motocyklami tam i z powrotem, palenia papierosów i załatwiania sobie tylko znanych interesów. Patrząc na naszych właścicieli widzę, że wcale nie czują się dobrze w tej roli i gdyby tylko mogli unikaliby takich jak my przybyszów. Wydają się niepewni, w kontaktach z przychodzącymi co jakiś czas gośćmi wręcz nieśmiali. Oderwani przez turystykę od swoich naturalnych zajęć wydają się nie na miejscu. Tylko niektórzy mieszkańcy Luang Namtha podchodzą do nas swobodnie, większość tych pracujących w hotelach czy agencjach trekingowych jakby nie pasowała do swoich ról. Tylko sprzedawczyni zup na nocnym targu obsługuje po równo miejscowych i farangów, prawie się jednak nie odzywa. Gdzie te swobodne rozmowy czy uśmiechy których pełno było w Tajlandii?
Od momentu wjazdu obserwujemy kontrast „my-oni”. Z jednej strony swobodnie wydekoltowane turystki i wytatuowani mężczyźni z Zachodu, z drugiej skromnie ubrane Laotanki, niemal wszystkie w tradycyjnych spódnicach, unikające epatowania ciałem i zachowaniem. To dwa światy, nie przystające do siebie w żaden sposób. Pogodzić wyluzowanych i nierzadko hałaśliwych urlopowiczów oraz spokojnych aż do przesady mieszkańców, którzy jak ognia unikają wszystkiego co zakłóca ich bezstresową egzystencję? Odkąd stanęliśmy na drugim brzegu Mekongu, wydaje nam się, jakbyśmy wszyscy trafili pod niewłaściwy adres. Jesteśmy tu złem koniecznym, które przywozi tak potrzebną gotówkę, wprowadzając zamęt w odwieczny tryb życia.
Kiedy siedzimy na poboczu, czekając na transport, Ola stwierdza: „Laos powinien być drugim Bhutanem”. Fakt. Małe himalajskie królestwo, wpuszcza na swój teren nielicznych, których stać na opłacenie kosztownego pozwolenia na pobyt (200 dolarów dziennie!), gwarantując, że rodzimej kultury nie zetrze w pył masowa turystyka. Laotańczycy mogliby zamienić swój kraj w cel wycieczek kulturowych i oazę spokoju, unikalną na świecie. Zamiast tego władze kraju rozmieniają jego walory na drobne. Ceremonia tak-bat w Luang Prabang staje się cyrkowym widowiskiem, a dziesiątki ofert tras trekingowych na północy kraju czynią z mniejszości etnicznych widowisko na użytek zwiedzających. A nas boli widok kraju, z roku na rok coraz popularniejszego, bo kolejne piękne miejsce znika pod nawałą masowej turystyki. Nikomu tutaj się to nie podoba. Ale nikt też nie nie chce tego zatrzymać.
W Luang Namtha opuszczamy ostatecznie Azję Południowo-Wschodnią. Czym tym razem przywita nas Państwo Środka? Czekamy niecierpliwie. A Wy przygotujcie się na naprawdę gwałtowną zmianę miejsca, mamy bowiem zamiar wykonać skok, jakiego w tej podróży jeszcze nie było!